Jak powinny wyglądać polskie jarmarki bożonarodzeniowe?

Miejscy marketingowcy chwytają się za głowy. Tak złego PR-u organizowane przez nich jarmarki bożonarodzeniowe nie miały jeszcze nigdy. Miliony wyświetleń vlogów Książula, niezliczone publikacje następcze we wszelkich publikatorach i gigantyczna temperatura dyskusji w internecie. Co na polskich jarmarkach jest nie tak, jak być powinno i jak podnieść ich poziom, aby ocalić je od marginalizacji?

O polskich jarmarkach bożonarodzeniowych pisuję od lat i choć bardzo rzadko zdarzyło mi się czymkolwiek na nich zachwycić, to jednak nie potępiam ich w czambuł, jak część recenzentów, którzy nazywają je wprost festiwalami kiczu, dziadostwa czy bajzlu. Po zadowalającej frekwencji tuszę, iż masowy odbiorca nadal potrzebuje właśnie takiej oferty i jest nią póki co usatysfakcjonowany. Jak sam zauważyłem na wrocławskim jarmarku , nie brakuje chętnych na gofry z proszku z nutellą ze słoika czy czekoladowe kebaby. Kominkowe ciastka z Węgier czy niby-góralskie serki z kaszubskim twistem sprzedawane na jarmarku w Gdańsku, też mają swoich amatorów.

Jarmark Bożonarodzeniowy w Gdańsku
Jarmark Bożonarodzeniowy w Gdańsku

Trudno się jednak oprzeć wrażaniu, że oferta wystawców polskich jarmarków świątecznych, w której brak wyrazistych produktów o lokalnym charakterze, kreuje na każdym jarmarku w Polsce niemal identyczny, zglobalizowany klimat cukierkowych Świąt jak z amerykańskiej reklamy. Jeśli w którymś z naszych miast w ogóle się to zmienia, to nadto wolno. Szybko za to rośnie zainteresowanie jakością oferty jarmarków w internecie, na co między innymi wskazują rankingi popularności, z których wynika, że najlepsze jarmarki świąteczne na świecie są właśnie w Polsce. W plebiscycie European Best Christmas Market 2023 jarmark gdański szczyci drugim miejscem, plasując się tuż za jarmarkiem w Budapeszcie, a prześcigając ten w Bukareszcie.

Gdańskim jarmarkiem zachwycili się też vlogerzy Maciej i Sonia, którzy prowadzą na Youtube kanał gastrorecenzencki. Maciej jarmark gdański ocenił w niemal samych superlatywach. Pochwalił jego szeroką i różnorodną ofertę. Spróbował kilku specjałów. Smakowało mu w zasadzie wszystko. Pochwalił na przykład bombardino, deser alpejski o zielonej barwie dekorowany sztywną czapą śmietany z atomizera. Zakupił go na stoisku z serkami góralskimi, po czym wrócił na to samo stoisko i zjadł jeszcze skrzypiący między zębami góralski serek z żurawiną, który też mu smakował. Odgrzana w mikrofalówce drożdżówka także spotkała się z jego przychylną opinią, zaś z najbardziej intrygujących ciekawostek wybrał do przedstawienia widzom ultraprzetworzone trzydziestocentymetrowe frytki, choć w tym przypadku przyznał, że przygody z nimi by nie powtórzył. Wizytę na gdańskim jarmarku zakończył grzanym „winem bezalkoholowym” i, nim pokrzepiony, skonstatował, że choć trudno mu na gdańskim jarmarku wybrać rzecz najlepszą i najsmaczniejszą, to naprawdę było mu smacznie, a ceny go nie zaskoczyły.

I może ten bajkowy bożonarodzeniowy świat jarmarczny rzeczywiście pozostałby tak ciepło magiczny, gdyby mniej więcej w tym samym czasie w Gdańsku nie pojawił się Książulo, który wraz ze swoim vlogerskim partnerem Wojkiem tworzy istotny tandem influencerów gastronomicznych. Na przestrzeni ostatnich miesięcy obaj jutuberzy zyskali gigantyczną sławę bezwzględnych demaskatorów gastrozła wszelkiego w polskiej kuchni popularnej dostępnej dla każdego i za niewielkie pieniądze. To właśnie w Gdańsku Książulo postanowił zapoczątkować serię filmów z adwentowych jarmarków. Odnotował tu jednak zupełnie inne wrażenia niż goszczący w mieście mniej więcej w tym samym czasie Maciej.

Zgodnie ze swoim zwyczajem pierwsze kroki Książulo skierował ku stoiskom z kuchnią polską, która siłą rzeczy powinna być gastrosiłą polskiego jarmarku. Jak wypadła ta wizyta, wskazuje już sam tytuł relacji. „Świąteczny scam” nie zwiastuje wszak dobroci, a ferowane po kolejnych próbach degustacyjnych bezlitosne komentarze tną mit gdańskiego jarmarku jak diabelski bicz.

Pierogi były zimne, ciasto rozgotowane, a farsz ubogi i nieprawdziwy. Mały szaszłyk z kleksem musztardy i dwiema kromkami chleba z folii kosztował 49 złotych i ostatecznie został wypluty. Bigos za 25 złotych przypominał tani garmaż ze słoika i składał się niemal z samej kapusty z rzadka dekorowanej kostkami „luźnej” kiełbasy. Tradycyjne polskie placki ziemniaczane smażono z gotowej masy przemysłowej, a sos do nich mógł być słodko-kwaśny albo mango-chili. Jutuberzy wyrazili też dwie pozytywne opinie, jedną na temat węgierskiego langosza, a drugą na temat włoskiego penne. Ostatecznie Książulo skonstatował, że na gdańskim jarmarku jest drogo, średnio i co najwyżej można tu sobie przyjść na spacer, ale nie stołowałby się tutaj.

Film Książula szybko wywołał potężną burzę, a piorunami siekło nie tylko w internauczych zakamarkach społecznościówek, ale też w komentarzach publicystów prasowych. O drogo sprzedawanym ubogim gdańskim bigosie z „wkładką mięsną bardzo biedną” pisały ogólnopolskie portale informacyjne.

Dyskusja o ofercie jarmarku w Gdańsku
Dyskusja o ofercie jarmarku w Gdańsku

O „sparciałym ogórku” z Gdańska pisała prasa głównego nurtu. O gdańskim szaszłyku, który „wydaje się totalnym scamem” pisała ogólnopolska prasa biznesowa. O „smutnej zapiekance” na gdańskim jarmarku, który „jest trochę przereklamowany” donosiły media lifestylowe.

Sprawa zainteresowała też jedną z najważniejszych figur na rynku tradycyjnej gdańskiej gastronomii, Arkadiusza Onascha, restauratora i publicystę, który od wielu lat zajmuje się reaktywacją dawnych gdańskich trunków. Nawiązując do okołovlogerskiego zamieszania wokół smaków Gdańska, wystosował do swoich czytelników między innymi taki apel: „Pragnę, abyście jagnięcinę pomorską jedli w szaszłykach. Marzę, abyście zajadali chleb, co powstał tylko z mąki, wody i soli, obłożony okrasą z gęsi kartuskiej. Śnię o rusztach węglowych, na których dochodzą do szczytu smakowitości baranie bryzole czy nawet kotlety Pożarskiego – doprawione, jak na Królewskie Miasto Gdańsk przystało, muszkatem.” Zachęcam Was do zapoznania się z całym jego felietonem i ze stosownymi odnośnikami oraz komentarzami w mediach społecznościowych, bo rzecz jest tak prawdziwa, dobra i uczciwa, jakie powinno być to, co podaje się do jedzenia gościom gdańskiego jarmarku bożonarodzeniowego. Zresztą wale nie tylko turystom, bo przecież miejscowi też go odwiedzają.

Na przestrzeni minionej dekady miałem okazję wielokrotnie gościć na najstarszych i najbardziej cenionych jarmarkach w Europie. Jeszcze przed pandemią wybrałem się na Christkindlmarkt am Residenzplatz Salzburgu, który zachwyca niezwykle starannie wyselekcjonowaną ofertą wystawców. Byłem też w znacznie skromniej oprawionym, acz mocno autentycznym, Linzu oraz w niekwestionowanym centrum Cesarsko-Królewskiego Bożego Narodzenia we Wiedniu. W Niemczech gościłem na jarmarku w Norymberdze, w Monachium, w Budziszynie, w Dreznie i we Frankfurcie nad Menem. W najświeższej pamięci mam kilka adwentowych ryneczków za Strasburga, który wcale niebezpodstawnie ogłoszono Stolicą Bożego Narodzenia, a gdzie wciąż pamięta się o Polakach, którzy własnym życiem przypłacili udaremnienie ataku terrorystycznego na przepełnione adwentowym klimatem serce miasta pięć lat temu.

Jarmark w Strasburgu
Jarmark w Strasburgu

Wszystkie te miejsca charakteryzuje szacunek wystawców do tradycji i do gości. Mimo polowych warunków rzeczywiście zapraszają tam do stołu, na którym z dumą stawia się to, co najlepsze i najświeższe. Na jarmarku przy Place Kléber w Strasburgu, w drewnianych domkach podobnych do tych, jakie znamy z naszych jarmarków, na oczach gości powstaje klasyk kuchni alzackiej, choucroute. W kiszonej kapuście duszą się kiełbaski, wytapia się boczek, grzeją się ziemniaki. Na Christkindelsmärik alzacki restaurator na oczach gości sporządza Flammekueche, placki z crème fraîche, serem Munster i boczkiem. Każdy placek powstaje na indywidualne zamówienie i jest wypiekany dla każdego gościa oddzielnie.

Perłą Christkindlmarkt am Residenzplatz w Strasburgu jest zaś Kaiserschmarrn, cesarski omlet, który najpierw jest wysmażany, potem rozdzierany na kawałki, a następnie odgrzewany i podawany w towarzystwie Zwetschkenröster. Mimo ciężkich, polowych warunków strasburskie Kaiserschmarrn w całości i od początku przygotowuje się na miejscu. Potrzeba do niego jaj, ale to nie problem, bo za kontuarem stoiska stoi rozbijacz, który po jednej stronie generuje stertę skorupek, a po prawej stertę wytłoczek. Omlet ze świeżych wiejskich jaj na jarmarku bożonarodzeniowym w Strasburgu to norma i przejaw materialnej troski o tradycję i gości. Bardziej prawdziwie i świeżo chyba się już nie da.

Trzeba też przyznać, że pewne próby jakościowego podejścia do oferty na gdańskim jarmarku dało się zauważyć kilka lat temu, w czasach nieistniejącego już w tej formie szlaku gastronomicznego Smaki Gdańska.

Wafle z mlekiem gdańskim
Wafle z mlekiem gdańskim

W roku 2018 donosiłem, że zaskoczyło mnie wówczas w Gdańsku stoisko ze swojskimi waflami z mlekiem gdańskim, deseru sprzed wieków na bazie śmietanki, migdałów i rumu. Operator kramu wysmażał te wafle w starej formie, na oczach gości i z nieskrywanym zaangażowaniem opowiadał o składnikach i inspiracji starogdańskim przepisem. Niestety słuch po nim zaginął.

Tak czy inaczej jarmarki bożonarodzeniowe, czy to takie o stosunkowo krótkiej tradycji, jak te nasze, czy też o tradycji wielowiekowej, jak te austriackie, niemieckie czy francuskie, to wizytówka miasta. To też niebagatelna okazja do zaprezentowania produktów, przetworów i potraw z regionu, a przede wszystkim ich wytwórców, czyli miejscowych rzemieślników. Najczęściej organizowane są przez samorządowych urzędników lub stosowne agendy działające na ich zlecenie, a zatem przez reprezentantów lokalnych społeczności, które oczekują wsparcia własnych działań, bo właśnie po to delegowały na stosowne urzędy swoich przedstawicieli. Jarmarki nie są przy tym wizytówką dla samej siebie. One są przede wszystkim miejskie. Dlatego kramy na takich jarmarkach powinni w pierwszym rzędzie, a w idealnym kontekście wręcz wyłącznie, rozkładać miejscy rzemieślnicy i lokalni wytwórcy z miastem związani, którzy rzeczywiście mają coś wartościowego do sprzedania bo to przecież rynki zbytu dla najlepszych produktów z okolicy, które prezentowane są w najlepszych lokalizacjach.

Tak powinno i może być zarówno w Gdańsku, jak i w pozostałych polskich miastach organizujących jarmarki bożonarodzeniowe, na których Książulo i Wojek ujawnili „festiwale dziadostwa i drożyzny”. Niezbędne jest jednak pewne minimum dbałości o jakość oferty, a z pewnością co najmniej powołanie niezależnego panelu ekspertów, który będzie w stanie przeprowadzić skuteczną weryfikację kandydata na wystawcę, jak ma to miejsce na przykład w Salzburgu. Bez tego trudno nie tylko mówić, ale nawet marzyć o podniesieniu jakości tych wydarzeń, wyciąganiu wniosków i dążeniu do perfekcji. Rolą takiego gremium powinna być rzetelna ocena oferty potencjalnego wystawcy oraz doradztwo w zakresie podniesienia jej jakości do oczekiwanego poziomu przed wydarzeniem oraz podsumowanie wyników jakościowych jarmarku już po jego zakończeniu, w tym analiza towarzyszącego mu medialnego wydźwięku.

Wówczas także i Gdańsk może mieć prawdziwie dobry jarmark bożonarodzeniowy, być może w jakiejś części zgodny nawet z ideą Autentyczność-Opowieść-Klimat, bo atrakcyjną obudowę dekoracyjną i ładne girlandy świetlne już ma.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―