Pajda ze smalcem i karkówka z keczupem to już przeżytek. Dziś na bożonarodzeniowych jarmarkach królują u nas węgierskie ciastka – ale jako polskie!
Adwentowe instalacje sprzedażne ma już każde większe polskie miasto, a i te mniejsze organizują u siebie choćby nawet i efemeryczne, bo jednodniowe, bożonarodzeniowe wydarzenia niedzielne. Tak czy owak świąteczne jarmarki zadomowiły się w Polsce na dobre, a nawet i na bardzo dobre, wszak powszechnie w Polsce wiadomo, że to, co polskie jest zawsze bardzo dobre a często nawet najlepsze. Z plebiscytową mocą ludowego mniemania po próżnicy dyskutować, toteż miast powłóczyć się po jakichś tam Londynach czy Paryżach, gdzie, jak każdy Polak powie, niebezpiecznie – bo tu brexitowe niepokoje, tam kamizelkowe rozruchy, a u Niemców czy Szwedów to już w ogóle sodoma z gomorą, gwałty i uchodźcy – tegorocznej dawki bożonarodzeniowych wrażeń na świeżym powietrzu zapragnąłem doświadczyć na nieskalanej kroplą zła ziemi słowiańskiej.
Dając się poprowadzić głosowi ludu, wybrałem się do Wrocławia, wszak lud tamtejszy o swej słowiańskości zaświadcza na każdym kroku – ot, zaraz po wyjściu z dworca pięknie odnowiony hotel Piast, romantycznie zacumowana na Odrze restauracja Wratislavia no i krasnale – całe mnóstwo krasnali, ponoć aż 352. Nie żebym się czepiał krasnali, ależ skąd! Nie czepiam się też hotelu Piast, bo rozumiem, że padł ów ofiarą sukcesu tak wielkiego, że overbooking może się tam zdarzyć zupełnie przez przypadek. Grunt, że sprawnie przekwaterowuje się gości. Mnie akurat do Polonii – pomysłowo, bo ten hotel też trzeba odnowić, a każdy przekwaterowany tam gość na wagę krasnala! Wratislavia zaś też niczego sobie i może bym nawet posmakował kuchni miejscowego szefa, ale skoro cały statek na 400 osób zajęły dwie zakładowe wigilie za jednym razem, to się nie czepiam.
No dobrze, stawiłem się tu na świąteczny jarmark, więc idę. Zgodnie z płynącymi z mediów poleceniami, wybieram się nań późnym popołudniem, tak aby wtopić się w świąteczny blask światełek i od razu poczuć całą magię miejsca. Pierwsza próba – spalona, bo co prawda Oławską przeszedłem równie mozolnie co bezowocnie, bo ludzka tkanka skutecznie blokowała dostęp do kramów sobą samą. W okolicy Rynku człowiecze zagęszczenie przeszło ludzkie pojęcie, więc podjąłem decyzję o odwrocie. Kolejna wizyta, późnym wieczorem, niczego nie zmieniła. Może goście posłuchali porad dziennikarzy, którzy w programach śniadaniowych zdecydowanie rekomendowali wizyty wieczorne? Niezłomny, postanowiłem dać sobie trzecią szansę następnego dnia rano i to był strzał w dziesiątkę! Co prawda nie wszystkie stoiska były jeszcze czynne, ale zdecydowana większość już działała. Ku mojej radości otwarty był już sektor gastronomiczny, toteż pobieżyłem ku niemu w te pędy.
Trzeba przyznać, że gastrooferta tu spora i też wielce różnorodna. Składały się nań przejawy różnego autoramentu prób naśladowczych smaków z całego świata, o czym zaświadczały opatrujące eksponowane produkty obco brzmiące nazwy. Była zatem tarta alzacka, arabskie burki zwane tu borkami, modne ostatnio bąbelkowe gofry z nutellą oraz węgierskie kołacze czy też ciastka kominkowe, które zalewają Polską, ale też i świat cały.
Jak pisze dystrybutor kominkowej infrastruktury – ciasteczka owe zawędrowały już do Indonezji, Egiptu są też i na Filipinach. Z jarmarcznych swojskości odnotować należy francuskie salami, góralskie serki i Speisen vom Grill. Sam nie zjadłem tu niczego, ale przeanalizowałem miarowe i zbiorowe pałaszowanie wszelkiej dostępnej tu dobroci przez zwarty tłum i powziąłem przekonanie, że musi to być oferta tu i teraz satysfakcjonująca.
Mi brakowało tu tworzącej lokalny koloryt feerii produktów endemicznych. Ale skoro naodwiedzałem się jarmarków bawarskich i austriackich, które zaliczane są pod tym względem do najlepszych na świecie, to i mogę mieć nieco inny punkt odniesienia niż biesiadnik uliczny, który raduje się każdą nowinką. Lubimy przecież podpatrywać, a skoro tak, to może w końcu podpatrzymy też dawno obecny na zachodzie jarmarczny trend na świąteczny produkt lokalny i także na polskich jarmarkach przebije się autentycznie odświętna oferta dobrych polskich wytwórców, w szczególności tych operujących na małą a nawet mikro skalę.
Nadzieję po temu odnalazłem kilka dni wcześniej na bożonarodzeniowym jarmarku w Gdańsku, który w latach minionych niczym się nie wyróżniał od innych, a do tego jest mniejszy i mniej popularny niż choćby ten wrocławski. Otóż znalazłem tam stoisko gdańskiej fabryki czekolady, na której pojawiły się wyroby przypominające te, które pamiętam z dzieciństwa. Odkryłem też zupełnie zaskakujący kram ze swojskimi waflami z obłożeniem z mleka gdańskiego, deseru sprzed wieków na bazie śmietanki, migdałów i rumu. Operator kramu wysmażał te wafle na oczach gości i z nieskrywanym zaangażowaniem opowiadał o inspiracji starogdańskim przepisem.
Niechby to był zatem ten nasz pierwszy krok, który niechby zwiastował ich więcej. Jednak póki co wigilijny odcinek moich peregrynacji w dalszym ciągu zagospodaruję wrażeniami z jarmarku zagranicznego, tym razem z Saksonii. Wyczekujcie go niczym pierwszej gwiazdki, boć naonczas się objawi!
Jarmaki w Polsce, smakują….tandetą. Czekam na relację z Drezna, sam wybieram sie do Drezna i Lipska w najbliższym czasie. Saksonia, to nie tylko Strucla Bożonarodzeniowa, ale także wiele ciekawych produktów, o których celowo nie napisze. Czekam na relację.