Smak Zagłady – stek obrzydliwości w pospolitym sosie opinii

Cztery lata zajęła twórcom Smaku Zagłady pozazdroszczenia godna podróż przez najpiękniejsze miejsca na Ziemi, zwieńczona wyliczeniem przyczyn klimatycznej zagłady planety, z których większość to beznamiętnie powtarzane półprawdy, wiekowe stereotypy i wybiórcze fakty z pogranicza greenwashingu. Ale jest też w tym filmie kilka ciekawostek.

Koło filmu, w którego oryginalnej wersji lektorką jest Kate Winslet (w wersji polskiej rolę tę przyjęła Magdalena Popławska), a w którym występuje między innymi Richard Branson, nie da się przejść obojętnie, zwłaszcza że poruszać ma on ważką kwestię zagrożenia dobrostanu naszej planety, przynosząc przy tym łatwe do wdrożenia rozwiązania ku polepszeniu sytuacji. Z wielkimi nadziejami rozsiadłem się zatem przed telewiozorem, aby rzecz obejrzeć.

Niejednego zaskoczy, wielu poruszy, kilku otworzy oczy. Mnie obrzydził. Rozumiem przy tym, że taki mógł być cel. Pokryte wszami łososie z nienazwanych hodowli, nagrani z ukrycia pozapinani w skafandry ochronne i maski gazowe operatorzy spryskiwaczy dozujący rzekome antybiotyki i środki chemiczne o złowrogo brzmiących nazwach, a do tego dwójka ponoć byłych rzeźników wyciskająca z kawałków mięsa gęstą, lepką substancję do złudzenia przypominającą ropę – to kluczowe obrazki ilustrujące myśl przewodnią filmu, że za zmiany klimatyczne, masowe pożary lasów, dojmujące susze, katastrofalne powodzie i nędzę autochtonów odpowiadają konsumenci mięsa, nabiału i ryb, a więc między innymi ja. Winni są zatem wszyscy poza weganami. Srom można zmyć łatwo – roślinnym hot-dogiem.

Kadr z filmu "Smak zagłady" - Tony Robbins
Kadr z filmu „Smak zagłady” – Tony Robbins

Co ciekawe, dostało się nawet wegetarianom. Jeden z występujących w filmie rozmówców, coach życiowy i strateg biznesowy, obecnie weganin, dawniej wegetarianin, czy też może pescatarianin, z – jak sam przyznał – jeszcze wcześniejszą dwunastoletnią historią wegańską, podzielił się z widzami własnym doświadczeniem z pogranicza życia i śmierci. Oto jakiś czas temu wyniki badań wykazały u niego ponad studwudziestokrotnie ponad normę przekroczone wartości rtęci. W zasadzie powinien był nie żyć, zwłaszcza że norma to maksymalnie pięć, a w jego badaniu wyszło aż sto dwadzieścia trzy. Ja bym powtórzył badanie, bo może laborant w gorączce zbił termometr, ale czy coach życiowy badanie powtórzył, nie wiadomo. Wiadomo za to, że ustalił – choć trudno powiedzieć, w jaki sposób – że za dramatyczny wynik odpowiadają zjadane przez niego ryby. Dodał, że po rezygnacji z ryb i ponownym skupieniu się na diecie roślinnej, od razu poczuł się lepiej. Odeszły mu bóle głowy, minęło zmęczenie, a nawet zaniki pamięci i depresja. Rozmówcę wsparła dietetyczka, która odradziła jadania ryb oraz głos zza kadru, który oznajmił, że dostępne dziś ryby nigdy nie były bardziej toksyczne. Czyżby? Poproszę wyniki badań! – krzyknąłem, ale nie usłyszał mnie ani głos, ani dietetyczka.

Kadr z filmu "Smak zagłady" - Richard Branson
Kadr z filmu „Smak zagłady” – Richard Branson

Twierdzeń i opinii jest w tym filmie więcej i choć trzeba przyznać, że przeplatają się one z podawanymi przez utytułowanych naukowców danymi, nie da się oprzeć wrażeniu, że dane te mają uwiarygodniać promowaną tu ideę fix, iż jedynym sposobem na powstrzymanie zagłady świata jest natychmiastowe przejście wszystkich tego świata mieszkańców na dietę jarzynową. Opinię tę wspiera szereg innych opinii, na przykład przywołanego na wstępie a cieszącego się zainteresowaniem publicznym – choć bynajmniej nie z powodów naukowych – Richarda Bransona, który oświadcza, że sam dietę roślinną stosuje. Sztos!

Autorom filmu trzeba jednak oddać, że podane tu ciekawostki wnoszą nieco świeżej wiedzy do przeciążonego informacyjnym mętlikiem umysłu przeciętnego odbiorcy. Film wskazuje bowiem, że większość zalegającego w oceanach plastiku to wcale nie pozostałości reklamówek i butelek, jak się powszechnie sądzi, a porzucone szczątki sieci połowowych używanych przez wielkie trałowce. Martwe strefy w oceanach powstają zaś za sprawą glonów żerujących na spływających z pól gigantycznych ilościach nawozów azotowych.

Film odkrywa też szereg konfliktów interesów, które przejawiają się w urzędach regulacyjnych podatnych na działania lobbystów albo obsadzanych przez urzędników żywo zainteresowanych w rozwoju branż, które mają regulować. Biorąc pod uwagę wybiórczy, a więc mocno przypadkowy, charakter materiału, można sądzić, że to tylko wierzchołek lodowej góry wzajemnych zależności. Interesujące są też doniesienia o źródłach ptasiej i świńskiej grypy, odry, HIV, MERS, SARS i COVID-19 – wszystkie te choroby mają mieć związek z niespożytym apetytem człowieka na mięso, w szczególności niezależnie od tego, z jakiego pochodzenia. Widz dowiaduje się także, że w Kanadzie już 10 procent populacji to weganie albo wegetarianie, a w USA współczynnik wegańskiego stylu życia wzrósł o 600 procent. Pakiet ciekawostek zamykają doniesienia z tak zwanych „niebieskich stref”, czyli kilku oaz na świecie, gdzie występuje szczególnie wysoka populacja ponadstulatków. Nieśmiało tylko dodam – bo dla autorów filmu pominięcie tego faktu to żaden problem – że nikt z tych ponadstulatków nawet nie słyszał o wegańskich parówkach,
bezmięsnych wątróbkach czy sojowym latte. Za to wielu nie stroniło od wina, niektórzy nawet lubili popalić – ale to nie pasowałoby do tonu materiału, więc nie dziwi mnie, że zostało pominięte.

Kadr z filmu "Smak zagłady"
Kadr z filmu „Smak zagłady”

Obrzydzanie widzom skąpanego w ropie, wszach i antybiotykach pokarmu pochodzenia zwierzęcego, tonuje wreszcie niejakie zdjęcie z nich przynajmniej części odium. Autorzy uznają wszak, że winni katastrofalnego stanu planety są nie tyle głodni mięsa konsumenci, ile nastawiony na maksymalizację zysku przy najniższym koszcie przemysł spożywczy, a w szczególności współczesne rolnictwo. Trudno przy tym odmówić autentyczności głoszonej w filmie tezie, że kluczowym problemem jest intensywny model hodowli zwierząt, sztuczne akwakultury i grabieżcza gospodarka leśna, której celem jest powiększanie areałów monokulturowych upraw, aby tanim kosztem wyprodukować paszę dla bydła, trzody i drobiu, którego hodowla jest dofinansowywana ze budżetów państwowych i unijnych. Trudno też kwestionować siłę lobbyingu przemysłu mięsnego, farmaceutycznego i chemicznego, w tym nawozowego i środków ochrony roślin.

Jaki jest jednak cel rozmywania tego znaczenia w potoku beletrystycznych porównań, z których widz dowiaduje się, że produkcja jaj wymaga obszaru zbliżonego do powierzchni Szwecji, produkcja mleka – obszaru wielkości Brazylii a hodowla wołowiny – obszaru wielkości USA, Kanady i kilku krajów Ameryki Południowej razem wziętych. Dowiaduje się także, że do wyżywienia całego świata produktami pochodzenia roślinnego potrzebny byłby obszar wielkości Afryki. Ja stawiam tuaj pytanie, czy udałoby się przy okazji rozwiązać problem głodu w samej Afryce oraz w obszarach ubóstwa do niedawna zwanych krajami Trzeciego Świata, a dziś – choć głód zabija tam nadal – jakże poprawnie nazywanych krajami rozwijającymi się. Odpowiedzi brak.

O ile konieczność zmniejszenia ilości zjadanego mięsa, w szczególności wędlin, nie podlega dyskusji, o tyle bezrefleksyjne odchodzenie od wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, a więc także masła, serów i jaj, bez względu na to, jakie jest źródło ich pochodzenia, trąci nonsensem. Niezależnie od tego, jak bardzo weganie i ich ideologiczni klakierzy chcieliby, aby Ziemia składała się wyłącznie z nich oraz z roślin, zwierzęta, ryby i ptactwo i tak będą nasz glob zamieszkiwać. Do tego obojętnie jak bardzo zwolennicy zbawienia klimatu sadzeniem lasu chcieliby zalesiać łąki i pastwiska, trzeba im wyraźnie powiedzieć, że właśnie porastające łąki rośliny są liderami w wychwytywaniu i gromadzeniu pod ziemią największych ilości węgla, tym samym efektywnie redukując poziom dwutlenku węgla w atmosferze. Dzięki rozbudowanemu systemowi korzeniowemu trawy są w stanie zmagazynować o wiele więcej węgla niż drzewa, których proporcje części nadziemnych do korzeniowych wypadają o wiele gorzej. Roślinność łąkowa rośnie też znacznie szybciej niż najprostsze nawet krzaki, a jej odrastanie stymuluje wypas przeżuwaczy, na przykład krów, kóz i owiec. Tych samych, dzięki którym poranną kromkę smarujemy masłem i obkładamy serem, a wieczorem możemy zasiąść do mielonego z jajkiem i kubkiem maślanki.

Jeśli mielony, maślanka, masło i ser będzie pochodzić ze zrównoważonych hodowli, planeta nie tylko nie ucierpi, a nawet zyska! Straci zaś, jeśli wysoko przetworzoną żywność korporacyjną pochodzenia zwierzęcego masowo zastąpi równie wysoko przetworzona i bezzasadnie droga żywność korporacyjna pochodzenia roślinnego, nota bene produkowana przez dokładnie te same koncerny, które dziś karmią świat tanią wędliną. Tej informacji w filmie zabrakło. Czuję się w obowiązku ten brak uzupełnić.

A film obejrzyjcie, bo warto.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―