Wegańskie g…uano!

Stłoczeni pod sztandarami ratowania planety eko-szaleńcy i niby-weganie gotowi są zniszczyć Ziemię do cna!

Zaproszony do popularnego telewizyjnego programu śniadaniowego ekspert właśnie miał udzielić odpowiedzi na pytanie, jaka branża przemysłu w największym stopniu odpowiada za zwiększoną emisję dwutlenku węgla do atmosfery i niekorzystne zmiany klimatyczne. Nie zdążył, bo ubiegł go sam prowadzący, który ledwo ruszając spierzchniętymi z egzaltacji wargami odpowiedział sam sobie, widzom oraz ekspertowi – „przemysł mięsny”.

Ekspert co prawda szybko skontrował, że to wcale nie przemysł mięsny a przemysł ciężki, ale cóż z tego, skoro wygląda na to, że skrywana dotąd w żywionej wegańską ideologią walki z mięsem podświadomości niechęć do produktów zwierzęcych zaczyna dominować język publicznej debaty o jedzeniu i jego wpływie na klimat. Oto bojownicy o przyszłość napędzani paliwem spod znaku grochu i fasoli zaczynają triumfować a emitowane przez nich opary paranaukowego fetoru coraz skuteczniej otaczają przykrym odorem głosy zdrowego rozsądku, który coraz ciszej woła o opamiętanie.

Mięso towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, umożliwiając mu nie tylko postęp techniczny i społeczny ale też odgrywając ważną rolę w ekosystemie. Jeśli orędownicy produktów pochodzenia roślinnego, którzy nie tylko sami żywią się awokado, nerkowcami i olejem kokosowym, ale też próbują narzucić taki model żywienia innym, jeszcze nie wiedzą, jak wielkie spustoszenie w miejscu upraw sieją mające zbawić planetę produkty, to tylko dlatego, że tak głośno pożerają tofucznicę, że nie słyszą wołania mieszkańców Chile o wodę ani płynących z Indonezji ostrzeżeń o masowej wycince lasów tropikalnych pod monokulturowe plantacje. Tymczasem endemiczne gatunki roślin bezpowrotnie giną z powierzchni planety, zwierzęta tracą naturalną przestrzeń do życia a rolnicy ziemię pod uprawy.

Owszem, za rosnące areały upraw soi czy kukurydzy odpowiada też głodna na tanie pasze treściwe branża intensywnej hodowli bydła, trzody chlewnej i drobiu. Ale to przecież nie krowy zjadają ryż, awokado i orzechy nerkowca. Opętani walką z mięsem, którzy miast kanapki z rostbefem wolą przegryźć garść nerkowców, powinni pamiętać, że za ich wyborem stoi cierpienie indyjskich robotnic, które tracą zdrowie i wzrok przy kiepsko przy tym opłacanej pracy. Przypomnieć im też należy, że swoimi decyzjami zakupowymi przykładają rękę do dewastujących coraz większe obszary pożarów łąk i lasów oraz coraz bardziej dokuczliwych braków wody pitnej – mniej zwierząt hodowlanych to mniej pastwisk a zatem mniej zrównoważonego rolnictwa.

Koncentracja na kilku wybranych produktach żywnościowych i kreowanie na takie produkty mody niewiele różni się od propagowania przemysłowej hodowli zwierząt. Popyt na tanie mięso – podobnie jak popyt na tanie awokado czy tani olej palmowy – wciąż rośnie, a naukowcy są zgodni, że jeśli nie zostanie wyhamowany, do 2050 roku system przemysłowej produkcji żywności po prostu się załamie.

W świetle tego czas powiedzieć sobie wyraźnie, dobitnie i raz na zawsze, że masowe odmawianie sobie mięsa nie zahamuje zmian klimatycznych ani rabunkowej działalności człowieka w przyrodzie. Nawet jeśli malowani weganie dopięliby swego i zrealizowali swój dalekosiężny plan rozmiłowania całej ludzkości w hummusie, kierujące światem mechanizmy kapitałowe się nie zmienią. W myśl cały czas aktualnej zasady, iż gospodarka nie znosi próżni, w miejsce kiepskich produktów mięsnych błyskawicznie pojawi się dwa razy więcej równie kiepskich produktów bezmięsnych.

Przykłady mamy już dziś, wystarczy przejrzeć eko-półki dowolnego dyskontu. Poczesne miejsce zajmują na nich wegańskie parówki, niedawno uzupełnione przez bezmięsne „mielone” oraz bardziej zaawansowane burgery i kiełbaski do samodzielnego grillowania. Abstrahując od ohydy, z jaką wyplułem zakupione przypadkiem, bo na mocno pogłębionej przecenie i wyłącznie dla celów testowych, paróweczki na bazie białka jaja kurzego (sic!), warto zwrócić uwagę na skład tych kuriozalnych wyrobów, które z nieznanych mi powodów wciąż nazywa się parówkami. Oto na jednej z etykiet takie właśnie parówki, poza wodą i olejem rzepakowym, które dumnie zajmują pierwsze miejsca, a więc stanowią przytłaczającą większość produktu, znalazłem między innymi substancje zagęszczające E407a, E415, E425, skrobię modyfikowaną, regulatory kwasowości E331, E330, stabilizator E461, barwnik i aromaty.

Do tego niedawno na polskim rynku pojawiły się importowane z USA bezmięsne burgery. W jednej z sieci handlowych prowadzono nawet zakrojoną na szeroką skalę akcję bezpłatnych degustacji, dzięki czemu spore grono miłośników mięs bezmięsnych mogło gremialnie ucieszyć się w mediach społecznościowych, że pod ich podniebienia trafił smaczny produkt. Gwoli dziennikarskiej ścisłości całą tę rozradowaną gawiedź pozwolę sobie doinformować, że ów doskonały w ich mniemaniu produkt składa się z wody, izolatu białka grochu i rafinowanego oleju kokosowego. Mocnej trójce towarzyszy między innymi aromat dymu wędzarniczego, maltodekstryna, ekstrakt drożdżowy i stabilizatory – celuloza, metyloceluloza, guma arabska – oraz przeciwutleniacze. Lista to długa, więc i cena odpowiednia – 12 zł za dwa burgery o łącznej masie stu gramów. Choć z drugiej strony te 120 zł za kilogram ekstraordynaryjnej pulpy to chyba niewiele za zbawienie świata?

Niemniej jeśli dobrze się przyjrzeć, kto kryje się za przemysłowymi uosobieniami dążeń ruchów proekologicznych, okazuje się, że zza metek z kuriozalnymi cenami nieśmiało wyziera wielki kapitał potężnych korporacji. Te można oskarżać o wiele ale nigdy o brak umiejętności wykorzystania rynkowych trendów. Dlatego też wegańskie burgery sprzedają też międzynarodowe sieci fastfoodowych barów znane głównie z wołowiny w bułkach i kurczaka w panierce i to w cenach dalekich od skromnie skrywanych w kątach kart menu klasycznych burgerów, jakie w latach 50. i 60. minionego wieku pozwoliły tym sieciom nieść po świecie misję taniego wyżywienia wygłodniałych mas. Krótko mówiąc, są wypisz-wymaluj pięciokrotnie droższe.

Stół z produktami tradycyjnymiWnosząc po notorycznych przecenach wegańskich parówek i bezmięsnych burgerów, które wpadają mi w oko w sklepach polskiego interioru, tuszę, iż może to właśnie w tej trzeźwo myślącej części naszego kraju apel o opamiętanie znajdzie posłuch. To bowiem właśnie tu, w Polsce powiatowej, wciąż żywe są tradycje dobrego stołu, na którym stawia się nie sałatki z awokado czy bezglutenowe chlebki a wysokiej jakości jadło z lokalnych składników, w tym domowe wędliny i świąteczne pieczenie – wszystko z poszanowaniem dla darów ziemi – tak jest, „tej ziemi!”

Bój toczy się wszak o tę Ziemię w skali makro ale też o tę ziemię w skali mikro. Zatem jeśli los Ziemi rzeczywiście leży komuś na sercu, powinien on szanować pielęgnowane przez poprzednie pokolenia dobre tradycje. Jedną z nich jest mocno dziś zapomniana zasada zrównoważonej gospodarki rolnej. Ta polega na takim doborze odmian i gatunków, aby nie tyle uzyskać szybkie i wysokie plony, ale przede zapewnić sobie i następnym pokoleniom regularność zbiorów. W tę tradycję wpisuje się coraz lepiej reprezentowana na wsi tradycja ekologicznych i organicznych upraw, a z drugiej strony praktycznie wykorzeniona przez urzędnicze decyzje zrównoważona hodowla zwierząt.

W obliczu zniszczeń, jakie pozostawia po sobie tucz przemysłowy, rośnie znaczenie tradycyjnego wypasu. Taka forma hodowli, która zasadza się na bezpośrednim nadzorze hodowcy nad stadem, jakością zadawanej paszy oraz niezbędnym dla prawidłowego rozwoju zwierząt wypasem na wolnym powietrzu, stanowi jedno z najrozsądniejszych rozwiązań problemów powodowanych przez masową produkcję żywności. Choć miłośnicy tofucznicy mogą się ze mną tu nie zgodzić, to jednak nie trzeba eksperta ponad absolwenta pierwszych trzech klas szkoły podstawowej, aby zrozumieć rolę, jaką w ekosystemie pełnią hodowlane zwierzęta.

To właśnie one są naturalnymi sprzymierzeńcami bioróżnorodności, poprzez wypas na otwartych przestrzeniach kreując warunki dla innych gatunków bytujących na pastwiskach. To one docierają tam, gdzie ani ludzka ręka, ani wyprodukowane nią maszyny nie są w stanie dotrzeć. Porządkują, ożywiają i użyźniają trudno dostępne obszary, na przykład górskie hale albo na strome zbocza. Odgrywają też rolę w kształtowaniu krajobrazu, retencji wody i ochronie przed rozprzestrzenianiem się pożarów. Wreszcie stanowią nieocenione źródło pełnowartościowej żywności, której znaczenie doceniają w szczególności ci, których na dobrej jakości żywność nie stać. Dla tych, którzy pożywiają się tostami z margaryną i rozpuszczonymi w kubku koncentratami, zupa mleczna albo pieczeń ze stołówki to czasami jedyny pełnowartościowy posiłek w ciągu dnia.

Czy na pewno potrzebujesz dwóch kilogramów sera w plastrach?
Czy na pewno potrzebujesz dwóch kilogramów sera w plastrach?

Oskarżanie mięsa o wszelkie zło tego świata prowadzi donikąd. To nie mięso jest winne zwiększonym emisjom dwutlenku węgla do atmosfery, zmianom klimatycznym i chorobom cywilizacyjnym. To nadkonsumpcja taniej i łatwo dostępnej żywności w mocno przetworzonej formie i to niezależnie od tego czy klasycznej czy bezmięsnej. Kluczowe znaczenie dla przyszłości Ziemi ma nie tyle radykalne odrzucanie jednej grupy produktów spożywczych na rzecz innej a przemyślane wybory konsumenckie podejmowane na gruncie rzetelnej wiedzy a nie wyimaginowanych przekonań.

W sprawie takich świadomych wyborów głos zabrała międzynarodowa organizacja Slow Food, która 13 stycznie zainicjowała ogólnoświatową kampanię na rzecz jakościowych produktów mięsnych pod nazwą „Meat the Change”. Więcej na ten temat u mnie za tydzień. Zapraszam.

Przy okazji – jeśli prowadzisz kawiarnię, restaurację albo hotel i chciałbyś upewnić się, że jesteś dobrze odbierany i idziesz z duchem czasu, zapraszam do zapoznania się z moją ofertą coachingu, konsultacji i audytu: krytykkulinarny.pl/coaching.

  1. Widac wyraznie, ze to wszystko to skok na kase konsumentow i zwykle oszustwo. Teraz wymyslaja „podatki” – miesny, cukrowy, niewiadomo co jeszcze. Pseudo-patriotyczny pseudo-rzad razem z bandytami z UE tylko mysla jak tu oskrobac zwyklego czlowieka.
    Kasa i tak wpadnie w rece OSZUSTOW, HOCHSZTAPLEROW I NACIAGACZY.

  2. bardzo jednostronny artykuł. Bardzo lubię mięso ( najbardziej boczek) ale chyba oczywiste jest ze kalorie z mięsa okupione są większa ilością energii, wody i powierzchni ziemi niż soja. Na domiar antybiotyki… Nie ma co być hipokrytą, mięsożerność ma ogromna cenę i panie co się pocą nad nerkowcami i tak mięsa nawet nie powąchają bo jest dla nich zwyczajnie nie dostępne. Artykuł to dezinformacja.

  3. Panie Arturze, trafiłam na Pana blog wpisując hasło „Kuchnia kociewska” i przypomniałam sobie, że to dzięki „Poliglocie” miałam możliwość kilkanaście lat temu nauki języka hiszpańskiego w Stg. I za to bardzo dziękuję.
    Wydaje mi się że trochę się Pan zapędził z hejtem na wegan. Weganizm to nie promowanie jedzenia nerkowców i awocado. Zanim podsumuje Pan dany wybór żywieniowy polecam się doinformować, sprawdzić najbardziej czytane blogi roślinne, etc. Polecam również dokument „Real game changers”. Chce Pan jeść mięso i je promować i na tym się Pan zna, to proszę pisać o mięsie a nie tematach, które ani Panu nie są bliskie ani na których się Pan nie zna. Według zasady „żyj i daj żyć innym”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―