Czy rolnictwo wertykalne wykarmi całą planetę?

Branża nowatorskich upraw tak rozświetliła biznesowy firmament, że przyciągnęła gigantyczne kapitały i wielkich graczy korporacyjnych, z których część w ostatnich miesiącach zbankrutowała.

Kiedy profesor Dickson Despommier w 2010 roku pisał książkę, w której przewidywał przyszłość światowego rolnictwa na przestrzeni kilku kolejnych dekad, być może nie przypuszczał, że ukute przez niego wówczas określenie „vertical farming” już wkrótce wejdzie do powszechnego obiegu. Przypuszczać mógł zaś, że rolnictwo wertykalne będzie miało szansę przejść z fazy niszowych eksperymentów do fazy komercyjnej produkcji. Branża jawi się wszak nowatorską i proekologiczną zarazem. Z jednej strony wymaga o wiele mniej przestrzeni, wody i innych środków niezbędnych do prowadzenia upraw roślin niż rolnictwo konwencjonalne oraz mniej siły roboczej, bo większość prac w rolnictwie wertykalnym mogą wykonywać maszyny. Z drugiej może stanowić jedno z rozwiązań globalnego kryzysu żywnościowego. Do tego farmy wertykalne doskonale sprawdzają się tam, gdzie konwencjonalne rolnictwo albo nie ma szans, albo mogłoby być bardzo kosztochłonne, na przykład na terenach pustynnych a nawet w kosmosie. Dość powiedzieć, że astronautom na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej udało się niedawno wyhodować w systemie upraw wertykalnych kilka roślin liściastych, na przykład kapustę pekińską, jarmuż czerwony i mizunę, które zużyto dla własnych potrzeb.

Podobne farmy jak na wspomnianej stacji kosmicznej, choć znacznie większych rozmiarów, powstają też w miastach, a więc w obszarach zwyczajowo niezwiązanych z uprawami czegokolwiek, a z rolnictwem w ogóle. Do tego lokalizowane są w wieżowcach a nawet w biurowcach, wszakże zazwyczaj w obiektach o gabarytach zaskakująco małych jak na przestrzenie do upraw roślin. Wszystko to jest możliwe ze względu na charakterystykę upraw wertykalnych, którą w dużym uproszczeniu można porównać do systemu linii tac ułożonych jedna nad drugą, do których doprowadzana jest woda z monitorowaną komputerowo mieszanką substancji niezbędnych roślinom do wzrostu. Do branżowej historii wszedł nowatorski budynek biurowy Pasona w Tokio, którego część wnętrz zagospodarowano uprawami przeróżnych roślin i to nie tylko ziół czy sałat ale też pomidorów, dyni a nawet ryżu.

Pasona miała być wzorcem nowatorskiego rolnictwa miejskiego. Pracownicy biur mogli sami zbierać zioła, sałaty i warzywa, na które akurat mieli ochotę. Część trafiała do biurowej stołówki, w której surowiec przetwarzano na dania dnia. Najkrótszy na świecie łańcuch dostaw, najbardziej lokalne produkty rolne, o których mieszczuch może zamarzyć i najbardziej nowatorski projekt proekologiczny skupiał zazdrosny wzrok ciekawskich. W 2017 roku, przy okazji przeprowadzki pracowników do innego biurowca, eksperyment jednak zarzucono i dziś po pomidorach, dyniach i ryżu z biurowych korytarzy pozostało już tylko wspomnienie.

Wysokie koszty energii, po części spowodowane wojną na Ukrainie, to jedna z przyczyn, dla których w ostatnich miesiącach część komercyjnie działających farm wertykalnych była zmuszona ogłosić upadłość, a w kolejnych dokonano drastycznych cięć personalnych i zmniejszono moce operacyjne. W inspirujące dla inwestorów start-upy zainwestowano też pokaźne środki, które w wyniku światowego kryzysu ostatnich lat przestały płynąć. Okazało się wówczas, że modele biznesowe zautomatyzowanych farm były albo niedostatecznie dobrze skalkulowane albo nie było ich wcale. Zakładano, że to, co nowe i obiecujące, musi wkrótce przynosić zyski, zwłaszcza że jeść ludzie muszą, a na przykład jeździć elektrycznymi samochodami już nie.

Nawiązanie do branży elektrycznych samochodów jest tu wcale nieprzypadkowe. Choć daleko jej do branży produkcji roślinnej, to jednak okazuje się, że obie wymagają solidnego wsparcia nie byle jakiej siły inżynierskiej, która napisze oprogramowania, zaprojektuje systemy i będzie w stanie utrzymać ich nieprzerwane i bezawaryjne działanie. Ta zaś kosztuje i to sporo, a przynajmniej mniej więcej tyle samo, ile w branży elektrycznych samochodów. Jednak o ile branżę elektryków da się stosunkowo łatwo skalować, o tyle produkcję sałaty już nie. Handel sałatą odbywa się wszak zasadniczo inaczej niż handel samochodami czy szeroko pojmowaną technologią informatyczną, która w produkcję sałat pochodzących z upraw wertykalnych jest zaangażowana. Samochody można sprzedawać na całym świecie, tymczasem nawet największa farma wertykalna całość swojej produkcji musi sprzedawać lokalnie. Do tego musi się też liczyć z wysokimi kosztami dotarcia do lokalnych odbiorców oraz fluktuacjami popytowymi.

W artykule opublikowanym przez BBC w ubiegłym roku William Park zastanawia się, czy całość żywności dałoby się wytwarzać w systemie rolnictwa wertykalnego. To pytanie pozostaje póki co w sferze retorycznych i to z kilku zasadniczych powodów. O ile farmy wertykalne rzeczywiście generują ułamek zapotrzebowania na wodę i w istocie zajmują ułamek przestrzeni w porównaniu z rolnictwem konwencjonalnym, o tyle wytwarzana w tej technologii żywność w dalszym ciągu ma charakter produktu przemysłowego wytwarzanego na masową skalę. Ma to znaczenie nie tylko z punktu widzenia konsumentów poszukujących żywności autentycznej, z opowieścią i dobrej dla klimatu, ale także w kontekście bioróżnorodności, której rolnictwo powinno stanowić naturalną część.

Pod tym względem świat zdaje się zaś zbliżać ku sytuacji kryzysowej, o czym świadczą na przykład komercyjne usługi zapylania upraw w rolnictwie konwencjonalnym. Takie usługi polegają na dowożeniu ciężarówkami pszczelich rojów miodnych w miejsca, gdzie uprawy konwencjonalne muszą zostać zapylone, aby można było osiągnąć odpowiednie plony. Na masową skalę tego typu zjawisko ma miejsce na plantacjach migdałowców w Kalifornii, dokąd pszczoły miodne są transportowane z Florydy, a następnie przewożone na kolejne plantacje. Komercyjne roje miodne krążą też po Wielkiej Brytanii, gdzie są wykorzystywane do zapylania truskawek w inspektach. Niezależnie od tego, jak silny to sygnał alarmowy w sprawie stanu bioróżnorodności, doświadczenia z komercyjnym zapylaniem podróżującymi pszczołami w zamkniętych farmach wertykalnych daje kiepskie wyniki. Stosowane tam sztuczne światło LED dezorientuje pszczoły, bo jest przez nie odbierane inaczej niż przez rośliny. Do tego zwiększanie populacji pszczół miodnych odbywa się kosztem i w tle zmniejszania się populacji pszczół dzikich, które odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu bioróżnorodności w naturalnych warunkach i z różnych względów biologicznych nie mogą zostać zastąpione pszczołami miodnymi.

Póki co komercyjnie uzasadnione uprawy rolnictwa wertykalnego koncentrują się wokół roślin liściastych, w szczególności ziół i sałat oraz takich, których okres wegetacji jest na tyle krótki, aby mogły one konkurować cenowo z podobnymi produktami rolnictwa konwencjonalnego. Czy jednak owoce takich upraw rzeczywiście można zaliczyć w poczet autentycznych, z opowieścią i dobrych dla klimatu? Także to pytanie pozostawiam póki co w domenie retorycznych.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―