Amsterdam na chwilę – słodki i w majonezie.

Co można robić w Amsterdamie, kiedy wpadnie się tam na chwilę? Przejść się nad kanałami, zachłysnąć się osobliwym aromatem wyziewów z okolicznych barów i zjeść coś słodkiego albo tłustego.

To nie był mój pierwszy raz z Amsterdamem i choć od poprzedniego i jeszcze wcześniejszego, czyli pierwszego właśnie, minęła już dekada z okładem, a może niemal dwie, to zdaje się, że niewiele pozostało mi stamtąd w pamięci, przynajmniej w tej, z której mógłbym cytować tu publicznie, w czasach filozofii społecznościowej pozy i instagramowego dziubka.

W odróżnieniu od mojej podróży dziewiczej, firmowanej firmową kartą kredytową i służbowej w godzinach pracy a potem bardzo mocno prywatnej, ta podróż to ledwie krótki wyskok na spacer między staromiejskimi kanałami, na który pozwoliłem sobie w pełni świadomości planując w Amsterdamie dziesięciogodzinny odstęp na przesiadkę w dłuższej podróży lotniczej. Z jednej strony liczyłem na niechybne oczarowanie głośnym medialnie przepychem lotniska Schiphol, a z drugiej postanowiłem skusić się na może nawet lichą ale jednak niderlandzką przekąskę w stołecznym wydaniu.

Zawartość lotniskowych sklepików głęboko mnie rozczarowała. Nie odnotowałem na ich półkach niczego szczególnego, w każdym razie niewiele więcej ponad to, co notowałem już wcześniej na polskich półkach Biedronki, a znacznie mniej niż w przykurzonych zakamarkach odsłanianych w ramach totalnej wyprzedaży regałach Tesco, które w zasadzie obdarowało mnie kolonialnym rumem, herbatą i kawą z Korony oraz mnóstwem radości i smaczków, których na Schiphol trudno szukać. A przecież Niderlandy to też Korona, więc dlaczego kolonialnego klimatu w tamtejszych sklepach brak?

Amsterdam, 2021
Amsterdam, 2021

Jakiś oddech dawnych czasów przebija za to w osobliwej predylekcji Holendrów do kuchni Surinamu, dawnej perły w koronie Holenderskiego Imperium Kolonialnego. Jeśli w Amsterdamie jest czegoś więcej niż coffee shopów, w których akurat kawa zamawiana jest stosunkowo rzadko, to właśnie punktów gastronomicznych z orientalnymi przekąskami.

W zasadzie trudno się temu dziwić, bo przekąski o typowo niderlandzkiej proweniencji to raczej nudny i ubogi zestaw intensywnie przetworzonych inkarnacji mięsnych zwanych frykandelami, krokietami, bitterballenami lub nawet sufletami – wówczas, gdy powstają z tartego sera. Ich wspólny mianownik to smażenie w głębokim tłuszczu. W podobnej kąpieli smaży się też frytki i zbieżność to całkiem nieprzypadkowa, bo frytki to w Niderlandach przekąska narodowa. W ich przygotowywaniu Holendrzy mogą konkurować chyba tylko z Belgami, acz pewnie tylko po to, by potwierdzić remis.

Na holenderskie frytki i frykandele wybrałem się zatem zupełnie nieprzypadkowo, z całkowitą premedytacją kierując swe kroki do zlokalizowanej tuż za budynkiem dworca Amsterdam Centraal przeprawie promowej, która główną część miasta łączy z mniej turystycznie uczęszczanymi dzielnicami północnymi. Tam bowiem, przy ulicy Buiksloterweg, funkcjonuje Pont Neuf, jedna z najlepszych amsterdamskich smażalni, którą polecili mi miejscowi smakosze zapoznani podczas slowfoodowej kolacji transhumancyjnej, o której pisałem kilka tygodni temu.

Podanego w takich okolicznościach polecenia nie mogłem zignorować. I bardzo dobrze, bo smażalnia – choć prosta w formie i z krótką kartą specjałów – to autentyczna świątynia szybkich amsterdamskich przekąsek. Właściciele informują o tym zresztą zupełnie wyraźnie, z dumą prezentując w naściennego gablotce sporządzonej w jednym z języków Niderlandów recenzji prasowej, w której z uznaniem wzmiankowane są wszystkie miejscowe przekąski.

Kierując się poradą posuniętej wiekowo jejmościny, z zapałem umieszczającej w przepastnych czeluściach własnych a potężnych ust równie potężną porcję frytek z dostojnym kleksem majonezu, porcję mniejszych wszakże gabarytów zamówiłem i ja, domawiając doń domowy majonez sporządzany z jaj wolnowybiegowych kur. Domówiłem jeszcze dwa krokiety, czyli smażone w głębokiej kąpieli a uprzednio panierowane ruloniki z wołowiną i z krewetkami. Byłem ciekaw, co w rzeczy samej kryje się pod ich chrupiącą skórką i czy taki krokiet jest rzeczywiście aż tak smakowity, że podniesienie go do rangi symbolu narodowej kuchni jest uzasadnione.

Frytki – bardzo dobre, a nawet więcej, bo smażone dwukrotnie, w trakcie drugiego smażenia zręcznie obracane, następnie należycie odsączone, wprawnie dosolone i podane z doskonałym majonezem o mistrzowsko zrównoważonych i wyrazistych smakach. Porcja, choć średnia z definicji, była na tyle duża, że z powodzeniem mogłaby wystarczyć za cały lunch. Dlatego do dwóch oczekujących na swoją kolej krokietów podszedłem z niejakim westchnieniem, acz zjadłem oba do końca.

Były chrupiące, bo jakież mogłoby być po gorącej kąpieli w głębokim tłuszczu, w środku pozostały zaś półpłynne, przypominając mieszankę drobno siekanej pieczeni związanej bardzo gęstym beszamelem. Wersja krewetkowa smakowała niemal identycznie, bo charakterystyczny krewetkowy pazur niknął w bogatym i nieznoszącym konkurencji sosie. Czy bym to powtórzył? Frytki z absolutną pewnością, może z którymś z pozostałych sosów. Krokiety zaś chyba nie. Zresztą po co, skoro frytki w zupełności wystarczą?

W planie miałem jeszcze deser. Wybrałem się nań do położonej centralnie kawiarni Papeneiland, w której szarlotką przed laty zachwycił się prezydent Clinton. Jak głosi miejska legenda, jabłecznik tak Clintonowi zasmakował, że ten zaordynował umyślnemu szybką dostawę całego krążka do hotelowego pokoju. Jeśli prezydent jadł ten sam jabłecznik, a ściślej sporządzony wedle tego samego przepisu, to nieco się mu dziwię, bo choć rzecz w konfrontacji ze mną okazała się w zasadzie zjadliwa, to jednak brak w niej niezbędnego dla rozwinięcia pełni cnót szarlotki masła, uznaję za mocno dojmujący.

Wiem, że na szarlotkę powinienem był się wybrać pod Winkel 43, ale tam chodzą wszyscy, a pod Papeneiland tylko ci, którzy wiedzą oraz amerykański prezydent. Przy kolejnej okazji wybiorę się jednak także pod Winkel, gdzie rozpycha i napycha się egalitarna tkanka turystyczna. Wówczas zobaczymy, czy szarlotka spod Winkla ma więcej do powiedzenia – z maślanego punktu widzenia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―