Wielki mediopust – trująca woda, solona herbata i solidarna podżerka rolnika niejasnej narodowości

Liczba skandali spożywczych, o których w minionych dniach mówi się w polskich mediach oznacza jedno – nadszedł czas dla jednych pełnego, a dla innych pustego, wszakże karnawałowego mediopustu! Chochelki w dłoń, buzie szeroko!

Zwiastunkami hiobowych wieści okazały się dietetyczki, które w ostatnich dniach zapoznały się z informacjami prasowymi w sprawie sprzedawanych w sklepach wód mineralnych, źródlanych, i stołowych w plastikowych butelkach, po czym pobieżyły do wszelkich publikatorów, aby natychmiast rozsiać ziarno niepewności. Pojawiły się wszak dowody, że picie wody ze sklepu może doprowadzić człowieka do zguby, a w jeszcze większe tarapaty może się wprawić on sam, pijąc wodę w butelkach używanych. Winowajcą jest tu nanoplastik, nowo zidentyfikowana cząsteczka, znacznie mniejsza od znanego już mikroplastiku, a uchwytna dzięki zaawansowanym technologiom. Jak wykazały badania naukowe, nanoplastik jest równie wszędobylski jak mikroplastik, ale liczniejszy i mości się w każdej plastikowej butelce wody tysiącami. Nanocząsteczki plastiku są zaś niebezpieczne, bo krążą w krwiobiegu, przenikają do tkanek, a nawet forsują barierę krew-mózg, wszędzie siejąc postrach i zapalenie.

Ekspertki zaapelowały, aby stronić od wszelkich plastikowych butelek, a te już raz użyte od razu wyrzucić. Ziemia zadrżała nie tylko przed ekranami ale też pod nogami ekoaktywistów, którzy od lat promują postulat wprost przeciwny, czyli wielokrotne używanie butelek, także tych plastikowych, aby zminimalizować wyrzucanie ich na śmietnik a także recykling. Wsparcie znajdują także w polityce Unii Europejskiej w tym zakresie, którą oparto na założeniu, że lepiej wiele razy użyć ponownie niż użyć raz i zutylizować. Przeciętny konsument właśnie tak może jednak zrobić, bo choć szczerze wierzę w jego możliwości intelektualne, w tym rozumienie tekstu słuchanego i pisanego, to jednak szczerzej wierzę, że postawiony przed tak zarysowanym dylematem konsulent nad wodę mineralną przedłoży napój gazowany.

Zagadnienie wodne wiąże się też z tematem, który wywołał skandal na szczeblu dyplomatycznym między USA a Wielką Brytanią. Poszło o herbatę, którą – jak argumentują amerykańscy naukowcy – aby był smaczniejsza, dobrze byłoby posolić. Na takie dictum płynące z eksperckich wszak środowisk w sprawie herbaty, skoro w Bostonie wypito onegdaj najsłynniejszą w historii herbatkę, podniosło się larum w kręgach brytyjskiego fajfokloka, zdecydowanie mniej tolerancyjnych w dziecinie amerykańskiej herbatki. Mleko do English Breakfast owszem, może być, podobnie jak cytryna do Earl Greya, ale o soli w żadnej z powyższych nie ma mowy!

Na brytyjskie poruszenie zareagowała amerykańska ambasada w Londynie, która dla zażegnania zarzewia konfliktu wydała oficjalne oświadczenie, w którym czytamy, że pragnie się zapewnić obywateli Wielkiej Brytanii, iż nie do pomyślenia dla nich pomysł dodawania soli do brytyjskiego napoju narodowego nie jest i nigdy nie będzie częścią polityki Stanów Zjednoczonych. W oświadczeniu ambasada etykietuję też herbatę mianem eliksiru przyjaźni między narodami, a kończy je zapewnieniem, że tradycyjną herbatę Amerykanie będą solidarnie parzyć tradycyjnie, czyli… w mikrofalówce!

Poirytowanych Brytyjczyków nieco ukoić mogą fakty kulturowe i historyczne, z których wszak wynika, że dodawanie soli do herbaty, choć nieakceptowalne nad Tamizą, bywa praktyką na przykład w Mongolii i Tybecie, a także w bliskich Wyspiarzom w związku z zaszłościami kolonialnymi Indiach. Tam napar z czarnej herbaty z dodatkiem soli i cytryny ma nawet swoją nazwę, która brzmi “Lebu Cha”. Badania amerykańskiej naukowczyni potwierdziły bowiem, że sól, a dokładniej sód, podobnie zresztą jak cukier czy cytryna, stanowi skuteczną przeciwwagę dla smaku gorzkiego i równie skutecznie – w zależności do upodobań – uzupełnia go lub niweluje.

Solidarności narodów, o jakiej wspominają Amerykanie w treści oświadczenia kierowanego do braci Brytyjczyków, doświadczamy także i my od naszych braci na Ukrainie i to z gigantyczną wzajemnością. Przekraczające polskie granice wsparcie żywnościowe od braci Ukraińców jest tak ogromne, że wystarczyłoby na wyżywienie nie tylko wszystkich Polaków, ale i mieszkańców całej Europy. Przyznać jednak należy, że naszą wschodnią granicę przekracza ono zasadniczo z intencją wyżywienia Afryki. Niemniej przynajmniej w dużej części ostaje się w Polsce i tu jest zjadane, co wpływa na ceny żywności u nas, między innymi oleju i kartofli, które jak nic innego stanowią symbol braterstwa polsko-ukraińskiego na miarę amerykańsko-brytyjskiej solidarności herbacianej.

To jednak generuje frustrację u naszych rolników. Dlatego też ci, wypucowawszy swoje eleganckie zachodnie fergusony i njuholandy, wyjechali w ubiegłym tygodniu na polskie drogi. Nie chodziło przy tym o zorganizowanie polskim kierowcom darmowego pokazu najnowocześniejszego sprzętu rolniczego na świecie, a o zwrócenie ich uwagi na zbyt niskie ceny plonów, które tym sprzętem są z polskich pól zbierane.

Jak wynika z publikowanych w mediach wypowiedzi polskich kierowców, którzy utknęli na amen w gigantycznych korkach, w pełni solidaryzują się oni z rolniczym protestem, choć nie do końca wiadomo czy rzeczywiście z jego istotą. Zaraz po opuszczeniu korków część kierowców musiała się przecież udać do licznie położonych w Polsce dyskontów, w których trwa festiwal gigantycznych obniżek cen polskich kartofli, które chodzą za coś koło złotego za kilogram, i polskiego oleju w cenach 4,99 złotego za litr. Gdzie tym cenom do kilkunastu złotych, jakie w czasie pandemii w imię solidarności z samymi sobą żądały skorporacone polskie tłocznie!

Kwintesencją solidarności tu i ówdzie może być kupa nasmażonych frytek, które zeżarte zostaną pospołu, w atmosferze solidarnych narzekań na ukraiński dumping olejowo-kartoflany i zdrowo spłukane dużą ilością koli.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―