Nadchodzi najdroższa Wielkanoc dwudziestego pierwszego wieku.

– Patrz, parówki podrożały od wczoraj o złotego! Te tańsze jeszcze po starej cenie, wezmę i pomrożę!

Ten nieco komiczny acz pełen realizmu fragment konwersacji spod szafy chłodniczej jednego ze sklepów popularnej sieci dyskontów wiele mówi o nastrojach konsumenckich Anno Domini 2022. Z jednej strony zdajemy sobie już sprawę, że taniej nie będzie i wszystko, co droższe, jeszcze przed nami. Z drugiej strony zastanawiamy się, jak zachować się w sytuacji, którą na przestrzeni ostatnich kilku dekad można porównać tylko do początków hiperinflacyjnej spirali przełomu lat 80 i 90 minionego wieku stanowiącej jeden z kosztów przemian systemowych tamtych czasów.

Dziś trudno oprzeć się wrażeniu, że stoimy u progu kolejnych znaczących zmian systemowych. Ich nadejście zwiastowali już wiele lat temu przeróżnej maści eksperci, od wizjonerów po szarlatanów. Wieścili kryzys ekonomiczny, niepokoje społeczne a nawet wojnę. Niewielu przewidziało pandemię, początkowo przyjmowaną z niedowierzaniem, potem z lękiem, a wreszcie z pobłażaniem. Nie miała trwać długo. Wszystko miało wrócić do normy. Tak mówiono i sromotnie się mylono.

Tak mówiono i tak sromotnie się mylono także w kontekście branży gastronomicznej, która została dokumentnie poturbowana jak niemal żadna inna, może nie tyle przez samą pandemię, ile przez reperkusje nią wywołane. Zwracam przy okazji uwagę, że po roku restrykcji część ekspertów wciąż uważała, że to tylko stan przejściowy i wkrótce powróci normalność. W świetle tych jakże sarkastycznych z ludzkiego punktu widzenia opinii pandemia miała wymieść słabych i lichych.

Wymiotła wszystkich – i słabych, i silnych. Rzecz jasna nie wszystkich, choć nie ośmieli się odezwać ani jeden gastronom, któremu nie dałaby się we znaki. Wymiotła zatem restauratorów cynicznie wprowadzanych w błąd przez ekspertów, którzy w poczuciu własnego zadufania nie byli w stanie rozpoznać zbliżającego się zagrożenia z gatunku tych, jakie giełdowi gracze mogliby określić mianem czarnego łabędzia. A przecież pandemia to dopiero początek. Być może i za jej sprawą otworzyły się wrota dla wojennej hydry ze wschodu, której mimo nadspodziewanie silnej reakcji zachodu wciąż nie daje się zwalczyć. Wprost przeciwnie, hydra sieje coraz większe spustoszenie. Co gorsza, nie wiadomo, czy za jej obłym cielskiem nie kryje się poczwara jeszcze większego kalibru. W końcu nieszczęścia lubią iść seriami.

Wspomniana drożyzna jest jednym z najbardziej dotkliwych skutków zawirowań ostatnich lat, a drożejące z dnia na dzień przedmiotowe parówki stanowią jeden z jej przejawów. Stoją za nią i pandemia, i wojna oraz splot ekonomiczno-politycznych zdarzeń. Enigmatycznie brzmiące zaburzenia łańcuchów dostaw, pozrywane ciągi logistyczne, rosnące ceny surowców i paliw, przekładają się na realne podwyżki w hurtowniach, sklepach, restauracjach i barach. I choć nikt nie jest dziś w stanie oszacować, ile ukraińskich pól zostanie mimo wszystko obsianych i z ilu uda się mimo wszystko zabrać pszenicę i słonecznik, to ceny mąki pochodzące z ubiegłorocznych przecież zbirów są już u nas o jedną trzecią wyższe niż miesiąc temu. Za to z półek niemieckich sklepów zniknął olej słonecznikowy. Na szczęście Niemcy mają blisko do Polski, gdzie oleju słonecznikowego pod dostatkiem. My wolimy rzepakowy i pewnie dlatego rzepakowy jest dziś u nas droższy niż słonecznikowy.

Swoje robi też polityka klimatyczna, w szczególności limity emisji dwutlenku węgla, a ściślej obrót prawami do nich, który sam w sobą stał się lukratywnym źródłem dochodu. Sto, dwieście, trzysta procent więcej za gaz, a często nawet lepiej, to codzienność dla polskich gastronomów. Nie położyła ich pandemia, może przetrwaliby wojnę, ale kilkudziesięciu tysięcy złotych za gaz miesięcznie nie podźwigną, zwłaszcza że jeszcze niedawno regulowali faktury na tysiąc, może dwa miesięcznie. Eksterminacja gastronomów, o której początkach ostrzegałem już w 2020 roku, w roku 2022 w dalszym ciągu będzie tuczyć krwawe żniwo.

Czy jednak jest jakiś sposób, aby przechytrzyć rosnące ceny? W przypadku gastronomów, którzy nie słuchali moich rad, aby jak najsprawniej dostosowywać się do zmieniających się realiów i wypasali swoje nadzieje na poradach ekspertów, którzy od początku pandemii uspokajali, aby robić swoje i nie przejmować się za wiele, bo kryzys to tylko formalność a normalność wróci wkrótce, szans brak. W przypadku indywidualnych konsumentów, z których część to klientela gastronomów, za zaoszczędzone groszaki gotowa przy tym wesprzeć swoją obecnością ulubione knajpki, sposoby są.

Po pierwsze może to odpowiednia chwila, aby wdrożyć w życie mocno rozdmuchaną i teoretycznie dobrze znaną politykę niemarnowania, w języku mokotowskim zwana „zero waste”. Zamiast bezwiednie wyrzucać niedojedzone kawałki wędlin, lekko klapnięte kartofle i dawno niedojedzony a jeszcze dawniej rozpakowany makaron, wystarczy dać resztkom szansę na drugie życie. Wbrew modnym przepisom influenserek, wcale nie trzeba z resztek robić zapiekanek-śmietniczek, swoją drogą dość kosztochłonnych z uwagi na cenę sera, śmietany i jaj, które zazwyczaj trzeba dodać, oraz prąd lub gaz niezbędny do ich sformalizowania piekarnikowi, którego nie zalicza się do utensyliów energooszczędnych. Resztki można po prostu dodać do zupy, ubogacić ich kawałkami gulasz, rozdrobnić i sporządzić z nich mączne albo ziemniaczane placki lub uczynić farsz do naleśników.

Po drugie może to odpowiednia chwila, aby przemyśleć na nowo wielkanocne menu. Z pewnością nie trzeba w nim zawierać jednocześnie i paschy, i sernika, i kilku mazurków. Wystarczy jeden przyzwoity deser, a jeśli zostanie sporządzony własnoręcznie, a nie zakupiony w przeciążonych przedświątecznym lenistwem gospodyń cukierniach, będzie nie tylko tańszy ale i lepszy. No chyba, aby pójść śladem cukierni i babkę z proszku rozprowadzić margaryną. Nie trzeba przesadzać z ilością pieczystego, wędlin i kiełbasy, choć nie ma też powodu, by wielkanocny stół na siłę weganizować. Pieczyste prima sort wyjdzie nawet największemu laikowi, jeśli kawał mięsa natrze solą, pieprzem i ewentualnie jakimś ziołem, wsadzi go w rękaw do pieczenia i pozwoli mu przebywać w piekarniku nastawionym na 180 st. C mniej więcej godzinę w przeliczeniu na kilogram mięsa. Biała kiełbasa domowa tu już nieco większy wyczyn choćby dlatego, że trzeba ją upakować w osłonki. Jednak już Grzegorz Russak dowodził, że osłonki nie są konieczne, a ja, idąc za wzorem mistrza, podpowiadałem wam, jak białą sporządzić w domu, nie dysponując osłonkami.

Wreszcie może to właśnie ta chwila, aby było mniej a lepiej. Wielkanocną kwintesencją tej idei jest zupa chrzanowa, która – o ile sporządzona zgodnie ze sztuką – jest w mojej opinii jedną z najprześwietniejszych potraw, jakie jadłem w życiu. Ta zupa jest przy tym kwintesencją wielkanocnego śniadania, które zgodnie z tradycją w Wielkanoc przedłuża się aż do kolacji. To oznacza, że chrzanową można w Wielkanoc jeść do woli od rana do nocy, tym samym ciesząc się do woli tym, co w Wielkanoc najlepsze!

I tego właśnie wam życzę na nadchodzące drogie Święta.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―