Dzieci – won z restauracji!

W poznańskiej restauracji dziecko pobrudziło krzesło. Restauracja wyraziła oburzenie w mediach i wprowadziła zakaz wstępu dla dzieci. W jej ślady idą kolejne. Internauci biją brawo!

Zagadnienie obecności małych dzieci w restauracjach wraca do dyskusji za każdym razem, kiedy przez media przetoczy się lament restauratora, którego majątek doznał uszczerbku za sprawą małych rączek i buziek. W tle zazwyczaj jest rozgardiasz, bałagan, destrukcja, niekiedy też plwocina a nawet fekalia. Nie inaczej było i tym razem, kiedy to – ledwo kilka dni temu – grupa gości z małymi dziećmi pozostawiła na podłodze jednej z poznańskich restauracji trochę makaronu. Utytłano też przy okazji jedno krzesło – to fakt i chyba najbardziej istotny, skoro fotografia plam na siedzisku, które dzięki swej rudawo-czekoladowej kolorystyce mogły sugerować rozmaitą proweniencję, obiegła nie tylko Facebook i bulwarówki ale też poważniejsze tytuły a nawet telewizję. Sprawę uznano za istotną, bo najpierw omówiono ją w publicznej Dwójce w porannym Pytaniu na śniadanie, a dzień później – w głównym wydaniu Faktów TVN, tuż obok doniesień o zaszczuwaniu polskich sędziów i nadciągającym nad Florydę huraganie.

Dziecko przy stole / fot. Lars Plougmann
Dziecko przy stole / fot. Lars Plougmann

Rzeczą zajmuje się też prasa, która donosi, że internauci są zgodni w oburzeniu, sankcjonując tym samym decyzję właścicielek restauracji, które ogłosiły, że w wyniku szokujących zajść zdecydowały się na wprowadzenie zakazu wstępu do swojego przybytku dzieciom poniżej lat sześciu. Jak objaśniają, w ich restauracji nie ma infrastruktury dla takich maleństw, jest za to miejsce na romantyczną kolację i po prostu jedzenie w ciszy i skupieniu. Od razu zaznaczmy, że mowa tu nie o dzieciach próbujących samodzielnie forsować oficjalnie już ogłoszone jako dorosłe podwoje poznańskiego przybytku, a też o dzieciach w towarzystwie osób dorosłych. Wstępu zabroniono zatem także i takich dzieci rodzicom.

W restauracji

Ma tu być strefa wolna od dzieci i taką być może – zarówno w obliczu obowiązującego w Polsce prawa jak i zwyczajowego oraz popieranego przeze mnie prawa restauratora do kreowania przestrzeni w taki sposób, aby on i jego goście czuli się w tej przestrzeni dobrze. W ferworze oburzenia generowanego przez różnorakie aspekty tej sprawy, pojawiają się jednak głosy, że taki zakaz to niebezpieczny precedens społecznej segregacji, który może prowadzić do dalszych wykluczeń, na przykład przedstawicieli opcji „lgbt”. Głos zabrało nawet Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego oraz Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, na profilu którego pojawił się rozbudowany wpis, z którego wynika, że restauracyjny zakaz to przejaw dyskryminacji. Przywołano tu obowiązującą w Polsce, a wprowadzoną ze względu na przepisy unijne, Ustawę antydyskryminacyjną z 2011 r., która zakazuje dyskryminacji m.in. w dostępie do usług ze względu na płeć, rasę, pochodzenie etniczne, narodowość, religię, wyznanie, światopogląd, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną.

Dziś dyskusja nieco przycichła, można zatem zadać sobie trzeźwe pytanie, czy trochę makaronu na podłodze i jedno brudne krzesło to na pewno dobry powód, aby uniemożliwiać gościom wstęp do restauracji i rozpętywać wojnę medialną? Czy kwestii dziecięcego baraszkowania nie da się rozwiązać jakiś inny, mniej kontrowersyjny a bardziej dyskretny, sposób?

Da się. Wyjaśniam. Pisałem zresztą o tym już niemal dziesięć lat temu, kiedy to jeszcze prowadzanie małych dzieci do restauracji nie było obowiązującą normą, a restauracyjni goście – pewnie ze względu na rzadkość zjawiska – wykazywali sporą pobłażliwość dla szkrabów i ich niekontrolowanych krzyków, sztafet między stolikami, wsadzania rąk w talerze i plucia jedzeniem. O ile wówczas restauracyjne incydenty z udziałem małych dzieci zazwyczaj generowały medialne poparcie dla rodziców, bo „to tylko dzieci”, „każdy kiedyś był dzieckiem”, „maleństwu może się ulać” i „nikt przecież specjalnie nie przewija, jeśli nie musi” – to dziś szala społecznego poparcia zdaje się przechylać w przeciwną stronę.

Kilka lat później szeroko promowany na blogach parentingowych zwyczaj wychodzenia do restauracji z dziećmi niemal bezpośrednio po porodzie, zaczął generować coraz szerszą falę przeciwników takiego zwyczaju. Zauważyłem to także i ja, odnotowując powstawanie „stref wolnych od dzieci”, które stanowiły miękką formę zakazu wstępu z bobasami i – wprowadzane dyskretnie i bez rozgłosu – obowiązywały pod snobistycznymi adresami gastrosfery oraz w niektórych eleganckich kompleksach hotelowych.

A przecież dziecko to też człowiek, tyle że od dorosłych mniejszy. Co więcej, jeśli ten mały człowiek ma w dorosłości umieć korzystać z dobrodziejstw restauracji i hoteli, kultury stołu należy go uczyć od najmniejszych lat. To nie ulega kwestii i taki postulat popieram i ja, wszakże pod warunkiem, że stosowne nauki zostaną podjęte w środowisku odpornym na nieuniknione niepowodzenia. Jeśli zatem chcemy uczyć dzieci zachowania przy stole – a na braku tej umiejętności zasadza się problem restauratorów z niesfornymi bobasami – to zacznijmy uczyć je przy stole własnym. Gdy etap domowy zostanie pomyślnie ukończony, zabierzmy dziecko do stołu znajomych na nieformalne spotkanie, podczas którego można sobie pozwolić na niekłopotliwą egzekucję zasad kindersztuby. W kolejności próbujmy sadzać dziecko przy stołach wieńczących rodzinne uroczystości – urodziny cioci, chrzciny, komunie, wesela i stypy – gdzie z zasady bywa gwarno, więc potencjalny krzyk czy nagła ucieczka z krzesła łatwo wtopi się w tło.

Dopiero gdy dziecko oswoi się z regułami, a zatem nauczy się kultury stołu, zabierzmy je do restauracji, najlepiej najpierw do takiej, która specjalizuje się w przyjmowaniu najmłodszych. Wizyty z dziećmi w restauracjach ogólnodostępnych pozostawmy sobie na deser, kiedy będziemy już pewni, że dziecko sprawnie radzi sobie przy stole, nie gaworzy z pełną buzią, nie ciska sałatką po ścianach i nie rzuca szklankami w kelnerów. To metoda sensowna, skuteczna i przeze mnie autoryzowana. Zaś o tym, że dobrze wychowane dzieci doskonale radzą sobie nawet pod gwiazdkowymi adresami, dowodziłem osobiście w tekście poświęconym obecności dzieci w eleganckich restauracjach.

Tymczasem odbieram nieodparte wrażenie, że spora grupa rodziców już nawet nie tyle dopuszcza się bezceremonialnego nauczania dzieci kultury stołu na żywym restauracyjnym organizmie, który jest do tego w ogóle nieprzygotowany, ale taką formę nauki wprost uważa za zbyteczną. Oto nowoczesna matka naczytała się blogów parentingowych, restauracyjnych i podróżniczych, na których inne acz przecież tak jej podobne matki fotografują beztrosko z zabecikowanymi niemowlętami pod samym krzyżem na Giewoncie! Przewijają, gdzie chcą i karmią tam, gdzie uważają za stosowne, czasami nie tylko piersią ale nawet jedzeniem dla dorosłych – no, tak przynajmniej tak piszą!

Oczytane blogami matki też chcą być sobą, więc skoro już zaszczycą ową sobą jakiś restauracyjny adres w towarzystwie niemowlęcia, to przecież za taki zaszczycenie płacą! A skoro płacą, to też za to, żeby móc przewinąć bobaska, gdzie akurat jest im wygodnie, na przykład tuż obok gości delektujących się fuagrasem i kremem freszem. Płacą też za to, żeby ktoś posprzątał po nich i ich dzieciach, wymienił zbite naczynia na nowe i wyprał poplamione meble albo kupił nowe. I wara się obruszać, że wyjmie cyc, bo przecież nie po to, żeby komuś przeszkadzać przy fuagrasach czy kremach freszach. Ona chce nakarmić, a to jest naturalne, więc o co kaman?

Kaman o to, że wspomniane matki nie płacą za sprzątanie bałaganu czy wymianę naczyń na nowe, a za szeroko pojęte korzystanie z gastroprzestrzeni, niekiedy określane mianem „doświadczenia gastronomicznego”. To doświadczenie zasadza się na niepisanej acz ważnej umowie, na mocy której każdy restauracyjny gość może realizować swoje doświadczenie tak, jak chce, byle nie zakłócać przy tym doświadczania pozostałym gościom. Druga część tej niepisanej umowy, którą chciałbym mocno tutaj podkreślić, a której egzekucja ku mojemu rozżaleniu od czasów międzywojnia mocno jest zaniedbywana, zakłada, iż gość, który nie umie się w restauracji zachować, jest z niej wydalany poprzez perswazję słowną. Jeśli ta okaże się nieskuteczna, może być z niej usunięty poprzez fizyczne wyniesienie. Wciąż obowiązuje też niekwestionowane prawo restauratora do dopisywania do rachunku gościa wszelkich kosztów zawinionych przez niego zniszczeń. I to by wystarczyło. Dopisać szkody do rachunku, dzicz z restauracyjnej przestrzeni wydalić albo wynieść a następnie przeprosić pozostałych gości za wszelkie niedogodności, wetując je darmowym kieliszkiem brandy, na wypadek, gdyby ów dyskretny ambaras został przypadkiem przez kogoś zauważony.

Podkreślam zatem jasno i precyzyjnie – zakazy żadnego autoramentu nie są dla restauracji dobrym rozwiązaniem. Te ograniczające dostęp rodzin z dziećmi dotykają nie tych, których trzeba z restauracyjnej przestrzeni usunąć. Dla restauratora mogą zaś okazać się tragiczne w skutkach, bo przecież skoro ograniczają mu przychód, mogą go doprowadzić do bankructwa. Tego ani poznańskiemu pionierowi zakazu wstępu z małymi dziećmi, ani adresom idącym w jego ślady, rzecz jasna nie życzę.

  1. Madry i wywazony artykul. Troszczeczke madrzejszy od tych poprzednich, ktore ja, po czesci krytykowalem. Faktycznie, wszystko jest KULTURY i wychowania. Patrzac na to, co sie dzisiaj dzieje z mlodzieza i pokoleniem „gimbazy”, ktora weszla w dorosle zycie, to wcale sie nie dziwie, ze mamy, to co mamy.
    Chamstwa i prostactwa jest wiecej niz za komuny. A „edukacja” blogowo-fejsbukowa jest rownie „wartosciowa” jest Edukacja Polska w czasach Gimnazjow.
    Dobrze, gimnazja odchodza do lamusa, jedno z niewielu rzeczych ktore obecna wladza zrobila. Miejmy nadzieje, ze mlodzi rodzice, wychowani w normalnych szkolach, beda wychowywac normalne dzieci.

  2. Gdy ide do restauracji i widze bachory drace te swoje male ryje ku uciesze glupkowatych rodzicow , ktorzy wychodza z zalozenia ze ich dziecko moze wszystko bo wychowanie bezstresowe to najlepszy wynalazek XXI wieku to taka restauracje omijam szerokim lukiem. Nie rozumiem dlaczego wszyscy pozostali klienci maja cierpiec bo jakis maly bachor bedzie plakal czy sie darl bo tak akurat mu sie chce. Totalnie mnie nie obchodza cudze dzieci jak tak ja nie obchodze totalnie innych ludzi. Na szczescie takich sytuacji jest malo, aczkolwiek jak ten kraj stanal na glowie swiadczy to ze do dyskusji wlaczaja sie takie faszystowskie organizacje jak osrodek dyskryminacji i monitorowan zachowan rasistowskich

  3. Jezeli to jest dyskryminacja to w takim razie dzieci powinni tez nie miec zakazu palic, pic, i wchodzic do stripclubu… Jak tak dalej bedzie to niedlugo w polsce dzieci beda miec wiecej praw od doroslych…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―