W mediach głośno ostatnio o większej dbałości o ofertę polskiej żywności na półkach dyskontów i szczerej trosce o treść kart menu polskich szpitali. W ferworze dyskusji zapomniano jednak o jednej kluczowej dla sensu tej dyskusji kwestii.
Temat jedzenia w polskich szpitalach nie jest nowy. Wraca co jakiś czas, w szczególności gdy w sieci pojawią się bulwersujące relacje fotograficzne rzeczywistej szpitalnej strawy albo wyniki kontroli przeprowadzonych przez organy do takowej powołane. Właśnie kilka dni temu ukazał się raport Sanepidu, z którego poziało standardową grozą. W zasadzie nie ujawniono przy tym nic nowego, bo wiedza, iż jedzenie w szpitalu jest niesmaczne, mało urozmaicone, nie służy zdrowiu, a porcje są małe, znana jest u nas od dekad.
Teraz ma być lepiej, bo Ministerstwo Zdrowia ogłosiło program zmian w tym zakresie. Pacjenci mają mieć możliwość konsultacji z dietetykiem, a szpitalne jedzenie ma być lepsze. Pytanie, czy rzeczywiście takie będzie, skoro – jak wynika z programu – recenzje temu jedzeniu mają wystawiać sami pacjenci. Tymczasem brak wskazań, kto ma wystawiać recenzje pacjentom. Kwestia to wcale niebłaha, bo według przeprowadzonego w 2021 roku Narodowego Testu Zdrowia Polaków, produktem, który Polacy lubią najbardziej wciąż jest mięso. Za to tylko 34 procent respondentów zadeklarowało, że regularnie jada warzywa, niewiele większy odsetek sięga po owoce. Za to jeśli już mamy okazję wybierać to, co ktoś ma ugotować dla nas, to nieodmiennie wybieramy pizzę, burgery i kebab. Dodajmy, że mowa tu nie o smukłych fruktach niszowych manufaktur, a o tanich, sycących wyrobach sieciówek w stylistyce fast-food. Czy takie jedzenie przyspieszy rekonwalescencję, należy wątpić, a w kontekście pacjentów szpitalnych oddziałów sercowo-naczyniowych przynajmniej wyrazić zaniepokojenie.
Czy zmienią to słyszane z rozmaitych publikatorów postulaty zwiększenia udziału polskich produktów rolnych na półkach dyskontów? Strony tej dyskusji prześcigają się w wielkościach proporcji, jakie polskie produkty spożywcze miałyby stanowić w ofercie polskich sklepów. Jednak żadna z nich nie rzuciła dotąd proporcją przekraczającą 98 procent, a właśnie taki udział produktów polskich w swojej ofercie deklaruje nie od dziś Biedronka. Nie należy się zresztą temu dziwić, bo sieci działają w realiach rynkowych, a te niezbicie wskazują, że najtańsze kartofle nie pochodzą z Maroka, tylko z plantacji niedaleko centrum dystrybucyjnego, no chyba że akurat jest środek zimy, a konsumentowi należy schlebić młodymi ziemniaczkami do mizerii ze świeżych zielonych ogórków. Wówczas do gry wchodzi Maroko, Egipt albo przynajmniej Andaluzja i znacznie wyższe ceny. Ale to wyjątki od reguły, która potwierdza tradycyjne dyskontowe wybory Polaków, którzy zawsze preferują polski produkt z tego względu i pod tym warunkiem, że wyróżnia się on najniższą ceną. Ta w przypadku żywności zazwyczaj rzeczywiście jest najniższa dla produktów polskich, no może poza wieprzowiną, która jakimś cudem jest tańsza po sprowadzeniu z Belgii, Niemiec czy Danii niż wyhodowana w Polsce. Skoro tak, to czy żywa ostatnio kampania gwarantowania polskości żywności nie jest generowaniem pary, która ostatecznie pójdzie w gwizdek?
Tymczasem ów społeczno-medialny szum wokół obu powyższych zagadnień przyćmiewa problem zasadniczy, który przez nikogo dotąd nie został poruszony. Z zapewnienia geograficznej właściwości żywności nie wynika przecież wiele. Do tego waloru zawsze będzie można mieć wątpliwości. Polski przetwórca nadal będzie polski, nawet jeśli do swojej przetwórni sprowadzi surowiec z Honolulu, a konsument w dalszym ciągu nie będzie wiedział, skąd właściwie pochodzi żywność, która do niego trafia.
W bieżącej dyskusji brak bowiem nawet najpodlejszych szczątków troski o realną jakość żywności. Wśród głoszonych postulatów brak najbardziej elementarnej konieczności wspierania krótkich łańcuchów dostaw. Tym bardziej próżno tu szukać bardziej zaawansowanych rozwiązań mogących pomóc konsumentowi w identyfikacji produktów i ich wytwórców, kontroli nad przebiegiem upraw, hodowli i przetwórstwa. Słowem brak tu czegokolwiek, co można by próbować podpiąć pod oczekiwane przez współczesnego konsumenta zjawisko określane przeze mnie trójelementowym hasłem Autentyczność-Opowieść-Klimat.
Zagadnienia z tym związane będą omawiane już za kilka dni w ramach wielkiego święta sera naturalnego Cheese w piemonckim Bra. Wśród szeregu wydarzeń tematycznych zaplanowano między innymi konferencję na temat dokuczliwego także u nas afrykańskiego pomoru świń. W jej ramach Ben Mehedin, koordynator rumuńskiego Prezydium Slow Food dla świń rasy Bazna oraz Elisabeth Paul, producentka salami Prezydium Slow Food dla salami Tortona opowiedzą, jak poradzono sobie z tym problemem i jaki miał on wpływ na stan bioróżnorodności oraz sytuację hodowców. W ramach konferencji na temat regeneracji obszarów górskich Oleksandr Shatalov, rzecznik Wspólnoty Slow Food ds. rewitalizacji huculskiej gastronomii i tradycyjnego rolnictwa w Kvasach na Ukrainie opowie o efektach rolnictwa regeneracyjnego na obszarach górskich i wyżynnych. Rozwiązania dla wytwórców żywności mające pomagać w stawieniu czoła kryzysowi klimatycznemu przybliży Aud Slettehaug z Prezydium Slow Food dla sera Geitost z fiordu Sogne oraz Pultost z Hedmark i Oppland w Norwegii.
Bardzo się cieszę, że po latach zupełnego braku jakiejkolwiek reprezentacji polskich wytwórców na Cheese, edycję tegoroczną wzbogaci prężna grupa z Dolnego Śląska. Już dziś cieszę się na to spotkanie.
Śledźcie moje relacje!