Wysokie ceny, skrócone godziny otwarcia i powszechny lament – tak na wakacyjny sezon reagują gastronomowie. Wielki biznes to słyszy i reaguje, ale zupełnie na odwrót.
Gastronomowie narzekają i nic dziwnego, skoro wedle danych z Krajowego Rejestru Długów mają już grubo ponad ćwierć miliarda złotych zaległości. Media społecznościowe nieustannie donoszą o kolejnych bankructwach lokali mniej i bardziej znamienitych. Gołym okiem widać też, że nawet w turystycznych mekkach frekwencja w barach i restauracjach jest zaskakująco niska, a może zadowalająca bywa tylko pod niektórymi adresami.
Kto zatem spija śmietankę z turystycznych wydatków w tegorocznym sezonie, które przecież płyną, skoro sezon trwa? W rosnących kosztach działalności niezależnych punktów gastronomicznych sporą niszę dostrzegły zarządy wielkiego biznesu związanego z sektorem spożywczym. Recepta na zagospodarowanie tej niszy okazała się prosta. Skoro operatorzy barów i restauratorzy narzekają na niskie obroty w złotym dla branży letnim sezonie turystycznym, a potoki podróżnych nie maleją, to znaczy, że turyści zaczęli po prostu oszczędzać na knajpach. Jednak jeść nadal coś muszą, więc wystarczy zaprezentować im korzystną ofertę i już można kręcić biznes.
Korzystna oferta w tłumaczeniu z korporacyjnego na polski oznacza bezwzględnie dużą ilość jedzenia za bezwzględnie małe pieniądze. Do tego takie jedzenie powinno być przynajmniej z wyglądu podobne do restauracyjnego albo barowego, bo na wakacjach się nie gotuje, na wakcjach leży się brzuchem do góry i wypełnia go tym, co gotowe. Jeśli zatem turyście dać łatwe do odgrzania lub zdatne do zjedzenia od razu słuszne porcje za niską cenę, będzie po nie sięgał chętnie, bo nie po to jechał na urlop, żeby głodować. A że zje w lesie, nad jeziorem, na plaży, czy nawet na kwaterze, to i nawet wygodniej. Nie musi się niepotrzebnie ruszać, co w przypadku turystów nadbałtycko zaparawanionych od godzin srodze porannych ma niebagatelne znaczenie.
Jedno trzeba sobie powiedzieć jasno: turyści mimo wszystko są, bo zapełniają pola namiotowe, kempingi, tanie pokoje na wynajem w przybudówkach, lokale spółdzielcze w wieżowcach wystawiane na portalach z ofertami własnych mieszkań dla turystów. Zapełniają też droższe okazje w lepszych hotelach i pensjonatach, ale akurat tam w tym roku jest luźniej niż w poprzednim. Do tego trzeba pogodzić się z faktem, że turyści nie przeszli na nagłe diety odchudzające. Dalej jedzą dużo, wypełniają się do syta, a może i więcej niż należy, choć jedzenie organizują sobie własnym sumptem. Restauracje i bary omijają, a jeśli już zdecydują się w jakiejś zasiąść, to zamawiają jednego dorsza i trzy porcje dużych frytek na pięciu.
Napojów nie biorą, bo nawet jeśli nie napili się tuż przed wejściem do knajpy, to napić się mogą zaraz po wyjściu. Żabki są na każdym rogu nie tylko w metropoliach, ale także kurortach, choć tam może jednak przede wszystkim. Sieć jeszcze przed wakacjami zapowiadała, że w tym roku uruchomi 120 sklepów sezonowych w modułowych kontenerach. Już działają i przynajmniej nad Bałtykiem cieszą się powodzeniem. Osiem ustawiono w Mielnie, po siedem w Łebie i w Niechorzu, po sześć w Jarosławcu, Międzywodziu i Władysławowie, a pięć w Rewalu. Poją spragnionych i karmią zgłodniałych. W ofercie mają cały arsenał dań podawanych na gorąco. Poza odpiekanymi kanapkami można tam zjeść odgrzewane tortillo-kebaby, nuggetsy z kurczaka, chrupiące polędwiczki na patyku a nawet gorące churros i… frytki! Do tego porcja frytek w zestawie z chrupiącymi nuggetsami z kurczaka kosztuje 6,99 zł! To oferta, która z impetem przebija nawet najtańsze oferty ekonomicznie globalnych sieci barów samoobsługowych. Nawiasem mówiąc akurat te przybytki nie narzekają na obroty, ale one powodów do narzekań nad Wisłą raczej nie miewają. Potwierdza to istne szaleństwo na kanapki z kurczakiem w nowo otwieranych punktach amerykańskiej sieci Popeye. W Szczecinie najbardziej wytrwali czekali na swoją kolej aż 16 (słownie: szesnaście) godzin. Sic!
Z trwającego sezonu urlopowego cieszą się też zarządy sieci dyskontów, przynajmniej tych, które w porę dostrzegły możliwość łatwego zarobku na gotowcach do odgrzania. Pierogi, zupy, makarony w sosach, klopsy wciśnięte w kupkę ziemniaczanego purée, a nawet schabowe z kapustą schodzą jak woda. Obiad za dziewięć złotych to okazja stosunkowo łatwa do wzięcia niezależnie od lokalizacji, bo sieci dyskontów mają w Polsce swoje sklepy już nawet na terenach leśnych i rolniczych.
W przeciwieństwie do zamkniętych w słoikach pulpetów i gołąbków, które przecież nadal są w ofercie i też znikają z półek, chłodzone dania z dyskontów mogą niektórym przypominać restauracyjne zamówienia realizowane w podobnych opakowaniach na wynos albo dostarczane do domu. Te też trzeba tylko odgrzać, acz każdy z nas zapewne nie raz widział na parkowej ławce luzaka zajadającego się chłodzoną pizzą z majonezem prosto z dyskontowego pudełka. Zatem nic dziwnego, że niektóre dyskonty w najbardziej wziętych turystycznych lokalizacjach są latem otwarte całą dobę.
A że w mediach głównego nurtu hejtują kebaby za to, że zamiast baraniny mają drób albo nie wiadomo co, to i co z tego, skoro klienteli tego typu przybytków akurat to zupełnie nie obchodzi. Letnicy lgną jak muchy do padliny. A skoro jest tanio, to jest ruch, a skoro tak, to pewnie też jest jakiś skromny zysk. Jesteście ciekawi, jaki? Nawet po kilkanaście tysięcy złotych na punkt!
I to jest dopiero biznes!