Oszczędny luksus na wakacjach, czyli jak nie zbankrutować nad Bałtykiem

Nad Bałtykiem zawsze jest drogo, w tym roku szczególnie, ale zainteresowanie urlopem na Wybrzeżu nie spada, zatem taniej na pewno nie będzie. Co zatem zrobić, żeby dobrze spędzić wakacje nad polskim morzem i nie wejść w nielegalny debet?

U progu lata nieodmiennie pojawiają się w mediach pełne paniki doniesienia o drożyźnie nad polskim morzem, choć obrywa się też i górom, i Mazurom. Media społecznościowe pękają od fotografii paragonów za drogą rybkę. Te, ze względu siłę sianego postrachu, zyskały nawet obiegową nazwę paragonów grozy. Skoro temat cen jest nośny, nie stronią od niego także media klasycznego nurtu, które regularnie posyłają nad wodę swoich reporterów, aby ci mogli wypełnić się służbową rybą, zrobić zdjęcie paragonowi i opublikować tekst, z którego powinno powiać grozą i beznadzieją. Kogo na to stać?

Być może emerytów, bo pan Stanisław z Gierałtowa odbył urlop na Wybrzeżu i od razu pożalił się Faktowi, że za jedną porcję dorsza z frytkami zjedzoną w nadmorskim barze na pół z żoną zapłacił 150 złotych. Wyliczył, że gdyby zamówił dwie oddzielne porcje, wyszłoby mu 250 złotych. Skąd taka promocja, nie wyjaśnił, ale gazeta postanowiła zbadać sprawę i posłała na wakacyjną rybkę swojego reportera. Ten jednak zamiast nad Bałtyk trafił do Giżycka, gdzie zjadł osobliwie skomponowanego sandacza z kaszą, za którego zapłacił 66 złotych. Choć to znacznie taniej niż za wzmiankowanego wyżej nadmorskiego dorsza, redakcja także i w tym przypadku nie kryła oburzenia wysokością ceny. Zasięgnęła przy tym opinii eksperta w osobie Kasi Bosackiej, która dla obniżenia kosztów wakacji nad morzem podała własny przykład. Zwierzyła się widzom, że wyeliminowała wydatki w ogóle i postawiła na kuchnię azjatycką spod własnej ręki zjadaną pod polską chmurką. W tym celu wydaliła się z domu na kemping, zabrała ze sobą kuchenkę turystyczną i gotowe sosy azjatyckie.

Chleb ze smalcem
Chleb ze smalcem

Można pójść tym tropem, choć da się pójść jeszcze dalej i, choć zgoła siermiężnie, to jednak jakby tradycyjnie, zabrać ze sobą mielonki turystyczne, margarynę lub smalec, do tego sztuczny miód i chrupkie pieczywo. Da się z tego zrobić podręczne kanapki, a żywić się nimi można nawet pod wiatą PKS.

Ja jestem jednak zdania, że wakacje mają swoje prawa i jeśli już się na nie wybierać, to nie po to, aby chować się po hasiokach i podżerać rozmoczony pomidorem chleb z serem. Dlatego też dla tych, którzy mimo wszystko chcą się poczuć latem na Wybrzeżu jak na prawdziwych wakacjach, mam krótki poradnik praktyczny. Poniżej znajdziecie zestaw zebranych przeze mnie w trzy generalne zasady rad, co robić, żeby po wakacjach nie wstydzić się przed samym sobą.

Punkt 1: Przygotować się do wyjazdu.

Przygotowanie zawsze się opłaca i wcale nie musi być nadmiernie drobiazgowe, jednak powinno mieć miejsce, jeśli koszty wyjazdu mają znaleźć się pod przynajmniej ogólną kontrolą. Nie powinno się zatem ograniczać tylko do pakowania, a na kilka tygodni lub nawet na kilka dni przed planowanym urlopem, trzeba rozejrzeć się w internecie po okolicy, w której zamierzamy spędzić urlop. Oddanie biegu spraw w ręce losu i oczekiwanie samych dobrych niespodzianek z pewnością przyniesie zaskoczenia, ale przede wszystkim niemiłe. Jeśli wakacje mają upłynąć smacznie, zdrowo i wygodnie, warto sprawdzić, czy w okolicy funkcjonują rzemieślnicy. Może uda się u nich kupić lokalny ser, pieczywo, wędzone ryby albo kawałek szynki.

Agroturystyczne wakacje na Pomorzu - wędlinyTo już atrakcje same w sobie, które przy okazji załatwią potrzeby podręcznego prowiantu. Można też przywieźć coś ze soba do domu albo dla koleżanki z biura – niech zazdrości! Trzeba też ustalić, gdzie podają uczciwą rybę z patelni, przynajmniej wedle relacji internautów lub blogerów. Na tygodniowy urlop wystarczy ustalić sobie dwa-trzy adresy z dobrymi opiniami. To też właściwy moment, żeby sprawdzić karty menu i ceny. Na wyjazd trzeba przygotować budżet, bo bez pieniędzy można udać się do banku żywności, a nie na wakacje. Dobrze też zorientować się w cenach dodatkowych atrakcji – na przykład ile będzie kosztował wstęp do latarni morskiej, wynajęcie roweru wodnego czy rejs statkiem.

Wszystko to po to, aby zawczasu obliczyć, ile urlop może kosztować. Nie należy przy tym polegać ani na własnej intuicji, ani na opinii znajomych. Zwróćmy uwagę, że aż 96 procent zapytywanych przez ośrodki badań opinii Polaków zapewnia, że w tym roku na wakacje wyda maksymalnie 1000 złotych. Chciałoby się skomentować, że może to ci sami, którzy są zdania, że spadająca inflacja oznacza obniżki cen, choć może lepiej tego sobie nawet nie wyobrażać, miarkując odsetek zapytanych, którzy za 1000 złotych chcą spędzić w Polsce wakacje. Między innymi dlatego pójście na całość i wydanie całego budżetu przeznaczonego na tydzień już pierwszego dnia oznacza masywne obciążenie karty kredytowej albo pożywanie się chlebem z pasztetową z przeceny przez kolejne dni. To gwarancja koszmarnych wakacji, między innymi dlatego, że dzieci mogą nie akceptować leberki – i co wtedy?

Punkt 2: Zaplanować sobie trzy atrakcje dziennie.

Planowanie zapobiega rozczarowaniom, dlatego jeszcze przed wyjazdem warto ustalić z wszystkimi uczestnikami wyjazdu, a w szczególności z dziećmi, że urlop będzie pełny atrakcji, sporo będzie zwiedzania, jedzenia i lodów, ale w ciągu każdego dnia atrakcje będą trzy i ani jednej więcej. Decyzję o tym, w jakie dni i w jakiej kolejności poszczególne atrakcje będą realizowane można pozostawić sobie aż do przyjazdu na miejsce, zwłaszcza że niektóre z nich mogą zależeć od pogody. Warto przy tym zauważyć, że nie wszystkie atrakcje muszą wiązać się z ponoszeniem kosztów.

Na przykład wyprawa do hodowli pstrągów w Borach Tucholskich nie będzie droższa niż koszt dojazdu, a jeśli hodowla okaże się być w zasięgu spaceru, to nie będzie kosztować zupełnie nic. Nic nie będzie też kosztował spacer szlakiem turystycznym wokół jeziora, tyle że trzeba taki szlak wcześniej sobie zlokalizować. Kilka kupionych na miejscu wędzonych pstrągów można zjeść na miejscu, albo nad rzeką czy wręcz na leśnej polanie i może to być kolejna atrakcja tego dnia, która będzie kosztować tyle, co ryby zakupione w sklepie firmowym odwiedzanej hodowli. Z drugiej strony nie wszystkie atrakcje muszą być niskokosztowe. Jeśli w planie urlopu znajdzie się miejsce na wizytę w eleganckiej restauracji, rzemieślniczej cukierni albo uhonorowanej nagrodami lodziarni, a stosowny wydatek zostanie wcześniej zapisany w budżecie, nic nie stoi na przeszkodzie, aby także kolejne atrakcje dnia wiązały się z większym wydatkiem. Wszystko zależy od planu i związanego z nim budżetu.

Punkt 3: Niepotrzebnie nie przepłacać.

Już na etapie planowania warto się zastanowić, czy do restauracji nie lepiej wybrać się w godzinach lunchowych, kiedy zazwyczaj funkcjonują w nich „happy hours”. Zestaw obiadowy za 30 złotych uplasuje się w budżecie zupełnie inaczej niż kolacja a la carte złożona z tego samego, tyle że w cenie dwukrotnie wyższej. Za zaoszczędzone środki można pozwolić sobie na przykład na gofry albo lody, które mogą być następną atrakcją dnia. Jednak w przypadku gofrów czy lodów z tradycyjnej wakacyjnej budki zalecam daleko posuniętą ostrożność. Rzecz nie tylko w cenie tych specjałów, które w tym roku kosztują nawet w granicach 8-10 złotych za gałkę lodów i 25-30 złotych za sztukę gofra z dodatkami, ale przede wszystkim w ich jakości.

Wiem, że wakacje to nie najlepszy czas na takie dywagacje, ale mimo wszystko trzeba wziąć pod uwagę, że tajemnicą poliszynela jest, iż rozstawiane na lato nadmorskie budy smażą gofry z gotowych preparatów, budują na nich gipsowe konstrukcje tylko z wyglądu przypominające bitą śmietanę i obkładają je aromatyzowanymi i koloryzowanymi substancjami udającymi owoce zwanymi frużeliną. Niektórzy do smażenia gofrów stosują gotowe ciasto w płynie, inni ciasto w proszku rozprowadzane wodą.

Choć to niewiarygodne, to w upakowanej na gofrze bitej śmietanie niekiedy nie ma w ogóle treści mlecznej, a nie mam tu dość miejsca, by przytoczyć listę tego, co zamiast niej tam jest. Nie inaczej bywa w przypadku lodów i deserów lodowych, tam też królują proszki, mieszanki i preparaty. Stąd doradzam, aby poniechać tego typu atrakcji, a za spore zaoszczędzone pieniądze wydawane na rozwój gastropatologii w wakacyjnych budkach kupić każdemu po przyzwoitym lodzie na patyku w dowolnym dyskoncie. Będzie i taniej, i smaczniej, i zdrowiej. Natomiast naprawdę poważne pieniądze można zaoszczędzić na rozsądnym zaplanowaniu noclegów, co wiąże się też z rozsądnym i elastycznym podejściem do miejsca, w którym ma zostać dokonana rezerwacja. Oferty w niewielkiej odległości od Wybrzeża zawsze będą drogie, a jeśli nie, to będą dojmująco niewygodne. Od tej reguły nie ma absolutnie żadnego wyjątku. Nie zalecam jednak rozglądania się po skleconych tanim kosztem przybudówkach na obrzeżach Władysławowa, ani niedrogich lepiankach z przedmieść Łeby czy nawet wyjątkowo korzystnych ofert prywatnych mieszkań ulokowanych w falowcach spółdzielni mieszkaniowych na Przymorzu. Pozwólmy pokutować w tych obiektach ich endemicznym mieszkańcom, bo oni cierpienie naprawdę mogą lubić i mają do tego pełne prawo. Natomiast polecam szeroką gamę domków wypoczynkowych w głębi Kaszub, na Kociewiu i w Borach Tucholskich.

W kaszubskim Borsku czy w kociewskim Ocyplu przyzwoity domek z dwoma-trzema pokojami, łazienką i kuchnią, który pomieści całą rodzinę oraz spore grono przyjaciół, da się wynająć za 250-300 złotych za dobę. Jeśli dodać, że takie wakacyjne nieruchomości posadowione bywają dosłownie kilkadziesiąt metrów od krystalicznie czystych jezior, a zagęszczenie współturystów pozwala korzystać z plaży i przyległych atrakcji całkiem komfortowo, to może się okazać, że nad samo morze nie będzie się chciało nikomu ruszać. Choć czemu nie, skoro wystarczy wsiąść w samochód i po dwóch czy trzech kwadransach można już leżeć sobie na plaży. Takie rozwiązanie pozwala obniżyć koszty tygodniowego urlopu z rodziną na Wybrzeżu o dobre parę tysięcy złotych. Realnie zaoszczędzone w ten sposób całkiem spore pieniądze można przeznaczyć na dowolne zbytki, na przykład na polecaną przez Kasię Bosacką drogą rybę w Stilo albo na kolację w modnych restauracjach Sopotu, włącznie z tymi tuż przy samym molo. Wszak czyż na prawdziwie udanych wakacjach nie chodzi o to, by stać nas było na wszystko?

Tymczasem apeluję, aby nie zabierać ze sobą ani kartofli, ani cebuli, ani chleba w worku, bo to wszystko obciąża samochód, powoduje wzrost zużycia paliwa, a po co, skoro można to kupić na miejscu, o ile będzie potrzebne. Przy dobrym zaplanowaniu urlopu wedle moich wskazówek potrzebne na pewno nie będzie, a przynajmniej nie życzę nikomu, aby było.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―