Napiwki – ile, za co i czy w ogóle je dawać?

Czy należy dawać napiwki w barach samoobsługowych i dlaczego napiwek w Polsce nie powinien sięgać amerykańskiego standardu 30 procent.

Na fali cyfryzacji wszelkich przejawów życia przy terminalach płatniczych pojawiły się niedawno dodatkowe funkcje, między innymi zautomatyzowane zapytania w sprawie napiwku. Niektóre systemy idą ten newralgiczny, zdawałoby się, kroczek dalej i miast pytania ogólnego, stawiają pytanie szczegółowe. Nie brzmi ono zatem „czy chcesz dodać napiwek?”, tylko „ile napiwku chcesz dodać?” Zjawisko jest kontrowersyjne, a więc szeroko komentowane i to nie tyle dlatego, że prezentowane warianty przekraczają niekiedy 25 procent, a dlatego, że automatyczne systemy zachęcają do płacenia napiwków nawet wówczas, kiedy cały proces realizowany jest bez udziału człowieka, a decyzję o dodaniu napiwku trzeba podjąć zanim usługa zostanie zrealizowana. Niekiedy może to wyglądać na przejaw szantażu.

Jedno i drugie stoi w sprzeczności z dorozumianą naturą napiwku. Dotąd dodawało się go wedle z grubsza utartego i bilateralnie akceptowanego schematu. Dotyczył raczej restauracji niż barów i raczej tych droższych niż tańszych. Dziś zaczyna dotyczyć także sieci fast food, garmażerii a nawet sklepów spożywczych, także tych bezobsługowych. W ogonku stoją kolejne grupy chętnych – kurierzy, mechanicy, lekarze. Tymczasem nawet Amerykanie, gdzie zwyczaj dawania napiwków ma korzenie w ekonomicznej tradycji, zaczynają mieć w tym zakresie poważne wątpliwości. Pytają, za co mają dawać napiwek osobie wychylającej się do nich z paczką przez okienko drive-thru? Za co i komu należy się napiwek w kasie samoobsługowej, która za każdym razem bezrefleksyjnie zapytuje, jaki napiwek ma doliczyć do rachunku?

Wyliczono, że w latach 50. ubiegłego stulecia napiwki Amerykanów sięgały 10 procent rachunku. W latach 70. było to już 15 procent, a w ostatnich latach nawet 25 procent. Obserwowana w ostatnim czasie moda na coraz większe napiwki ferowane przy niemal każdej okazji, także za wrzucenie frytek do torebki czy odbiór kawy z automatu, jest nazywany przez ekspertów „napiwkoflacją” (z angielskiego „tipflation”). Proceder ułatwia rozwój technologii, przyspieszony za sprawą wybuchu pandemii koronawirusa. Jak zauważają eksperci, podsuwanie gościowi pod nos tabletu z podanymi do wyboru opcjami wysokości napiwku, jaki życzyliby sobie dodać do płaconego rachunku, może być kłopotliwe, jeśli przytrafia się podczas randki czy spotkania biznesowego ale i krępujące, jeśli przytrafia się w kolejce przy kasie. Do tego systemy płatności w niektórych aplikacjach domyślnie doliczają określony procent napiwku. Można go co prawda wyzerować, ale przed zrealizowaniem płatności. Jeśli ktoś ten etap przeoczy, 10 procent z jego płatności wpadnie do czyjejś kieszeni. Nie wiadomo, ani do czyjej, ani za co.

Napiwki w Polsce to wciąż temat raczej dyskutowany niż praktykowany, niekiedy w kategoriach obowiązków podatkowych i składkowych z nim związanych. Ci, który wychodzą poza dyskusję i jednak napiwek zostawiają, działają raczej w ramach decyzji uznaniowej niż grzecznościowej, a jeśli rzeczywiście cokolwiek zostawiają, to w niewielkich nominałach lub skromnych procentach. Między innymi dlatego niektórzy restauratorzy, głównie ci operujący na portfelach zamożnych gości, mniej lub bardziej dyskretnie zaznaczają w swoich kartach menu doliczaną do każdego rachunku opłatę „za serwis”, która zazwyczaj wynosi 10 procent. Mimo zasadniczo widocznej informacji nie każdy gość jest świadom takich doliczeń, więc niektórzy i tak dorzucają własne dwa czy trzy procent, niekiedy może nawet pięć. Te pieniądze rzeczywiście trafiają do kieszeni obdarowanego, bo środki z przymusowych doliczeń do rachunku już nie zawsze. Restaurator ma przecież tyle wydatków…

O ile napiwek uznaniowy nie budzi większych emocji, o tyle ten naliczany automatycznie lub wymuszany przez elektroniczne systemy sprzedaży, wątpliwości budzi już spore. Goście i klienci przestają rozumieć sens ponoszenia dodatkowego kosztu na uhonorowanie szczególnego zaangażowania, które ma wynagradzać napiwek, bez przejawów takiego zaangażowania, a nawet bez przejawów kontaktu z człowiekiem w ogóle.

Aby ustalić, za co powinno się dawać napiwek, należy wprzódy zrozumieć, czym ów jest. Amerykański „tip” to skrót od wyrażenia „to ensure promptness” („aby poszło gładko”), które z kolei wiązane jest ze średniowieczną tradycją rzucania przez szlachtę kilku monet na drogę „za dobrą podróż”. Tradycje amerykańskiego „tipu” sięgają jednak raczej czasów końca niewolnictwa, a więc schyłku XIX wieku, kiedy to w restauracjach zatrudniano personel – dość powiedzieć – skromnie wynagradzany, a często zupełnie nisko opłacane kobiety. Ci, którzy wówczas w restauracjach jadali i pijali, mogli postawić się wyżej w hierarchii, bo byli przez kogoś obsługiwani. Swoją przewagę społeczną mogli dodatkowo zaznaczyć, rzucając obsłudze jakąś monetę albo ze dwie. W kolejnych dekadach XX wieku amerykański ustawodawca, ustalając minimalne wynagrodzenie, stworzył kategorię pracowników otrzymujących napiwki oraz nieotrzymujących napiwków. W roku 1991 wynagrodzenie minimalne dla pracowników otrzymujących napiwki ustalono na poziomie 2,13 $ za godzinę i na takiej wysokości pozostaje ono aż do dziś. Należy przy tym dodać, że nie jest to standardowe amerykańskie wynagrodzenie minimalne gwarantowane urzędowo. To znacząco od powyższego odbiega, ale dotyczy pracowników nieotrzymujących napiwków.

W tym kontekście nic dziwnego, że Amerykanie stosują napiwki w szokujących dla nas wysokościach 20 czy 30 procent. Te wysokości sięgnęły lokalnych szczytów w czasie pandemii, kiedy to wykonywanie szeregu usług wiązało się z ryzykiem narażenia zdrowia i życia. Dane pokazują, że odsetek transakcji, za które Amerykanie byli skłonni doliczać napiwek wynosił przed pandemią 46 procent a u schyłku pandemii aż 86 procent. Przedsiębiorcy szybko zmiarkowali, że skoro w czasach zagrożenia koronawirusem Amerykanie byli skłonni dopłacać nawet 30 procent za dostawę jedzenia, to już po pandemii nie zaszkodzi ich zapytać, czy teraz za odbiór osobisty nie zechcieliby zapłacić mniej, czyli na przykład 25 procent. I wcale nie chodzi tu o przebiegłość przedsiębiorców, a o naturalną konieczność nadrobienia strat, jakie biznes poniósł w czasie pandemii.

Swoje dokłada też Big Tech, czyli korporacje stojące za nowoczesnymi technologiami obsługiwania płatności. To za ich, a nie restauratorów, sprawą na podsuwanych pod nos gości tabletach pojawia się wybór wysokości napiwku, który z psychologicznego punktu widzenia stanowi przymus do bezdyskusyjnego wyskakiwania z kasy i to w górnych granicach podanego pułapu, bo wówczas wygląda się lepiej. Jednak uwaga – na amerykańskim horyzoncie pojawiają się przedsięwzięcia, które chwalą się, że nie przyjmują napiwków w ogóle. Słychać też dyskusje o konieczności odpowiedniego podniesienia wynagrodzenia minimalnego dla pracowników otrzymujących napiwki tak, aby mogli się utrzymywać nie z napiwków, a z wynagrodzenia za wykonywaną pracę.

W świetle powyższego nie da się doszukać podstaw do wykładania w Polsce tych 30 czy nawet 25 procent napiwku za obsługę. Nie ma przy tym znaczenia poziom restauracji, bo źródło i sens dawania napiwku dotyczyło przecież biednych i nisko wynagradzanych, a nie bogatych i wynagradzanych sowicie. Ile zatem i w jakich okolicznościach powinniśmy dodawać do rachunku w Polsce, żeby miało to sens i żeby nie wyjść ani na sknerę, ani na idiotę? Objaśniam.

W Polsce przyjęło się, że napiwek należy się kelnerowi za sprawną i profesjonalną obsługę podczas kolacji. Należałoby go też wręczyć taksówkarzowi, któremu udało się nas sprawnie dowieźć do celu mimo korków, fryzjerowi, który poświęcił naszej fryzurze wyjątkowo dużo uwagi albo kwiaciarce, która z pietyzmem złożyła dla nas wiązankę. Wszystko to za to, że doświadczyliśmy poziomu usługi lub obsługi wykraczającej sporo poza standard. W polskich warunkach napiwek rzędu 5-10 procent musi być przyjęty z pełnym zrozumieniem i należy go uznać za w zupełności wystarczający. Czy będzie to 5 czy aż 10 procent z podanej tu skali względem kwoty rachunku to już kwestia osobistej oceny płacącego. Nie ma jednak podstaw, aby oczekiwać, że napiwek w polskich realiach będzie sięgał poziomów amerykańskich, które nawet tam uznawane są za nader szczodre. W Polsce nie było niewolnictwa, a nasze minimalne wynagrodzenie dotyczy wszystkich, także tych, którzy otrzymują napiwki.

Czy nie jest tak, że w Polsce to kelner powinien dać napiwek nauczycielce za to, że zdecydowała się przyjść do restauracji, w której on pracuje i wydać w tej restauracji parę groszy z niskiej pensji, utrzymując tym samym tegoż kelnera? Jej napiwku nie da nikt.

Nie tylko jej.

  1. Zgadza sie, zdarza sie czasem dawanie napiwkow kurierom, mechanikom, itd. Generalnie ta zasada powinna obowiazywac jako dobrowolna, wlasnie w gastronomii. Dawanie dodatku kasie samoobslugowej jest smieszne, szczegolnie ze takiej kasy nie mozna ochrzanic czy wylac na niej czegos w przupadku zlej obslugi itd.
    Pomysl z USA, to zwykle naciagactwo, nie pierwsze juz.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―