Wegańskie burgery są niezdrowe – alarmują Holendrzy.

Dwie trzecie wegańskich burgerów dostępnych w supermarketach zawiera za dużo soli, tłuszczów nasyconych oraz alergenów. W opinii niektórych naukowców warto przejść z diety roślinnej na mięsną.

Każdy, kto mnie zna, doskonale wie, jak cenię sobie indyjską kuchnię wegańską – różnorodność dojrzałych warzyw, aromatyczne przyprawy, gęste sosy, do tego ryż albo naan albo puri i od razu siadam do stołu. Rzecz jasna zasiadam tylko wówczas, kiedy wokół tandooru krzątają się Hindusi. To daje mi przynajmniej jakąś rękojmię, że miast tracić czas, sięgnę autentycznej kuchni, opartej na cennych umiejętnościach i właściwych produktach.

Cóż jednak wegetariańska kuchnia hinduska ma wspólnego z amerykańską i europejską kulturą wegańskiego zamiennika, która szczytów groteski sięga w przypadku tak zwanych „wegańskich burgerów”. Dość powiedzieć, że w polskim obiegu gastronomicznym trudno o naprawdę dobre propozycje wegańskie tego typu. Te, na które czasami i zazwyczaj nie z własnej woli trafiam w restauracjach bywają co najwyżej średnie, a większość dostępnych w sklepach jest zdecydowanie nie do przyjęcia. Z wyglądu podsuszone krowie placki, w smaku zelówki przemoczonych pantofli, ot co! Owszem, jeśli obiektywnie trzeba, to da się to zjeść, ale wyłącznie w towarzystwie wyrazistych dodatków i pod sporą ilością dobrze tłustego sosu.

Nie ukrywam, że na wegańskie burgery od dawna spoglądałem z podejrzliwością. Teraz okazuje się, że moja podejrzliwość nie była bezpodstawna. Wskazują na to ostrzeżenia Consumentenbond, niderlandzkiego organu nadzoru konsumenckiego, który właśnie zaalarmował, że wegeburgery w większości przypadków zawierają zbyt dużo soli i tłuszczów nasyconych, w związku z czym nie są zdrowe. Rzec można – zamienił stryjek siekierkę na kijek. Wszak co komu po takim burgerze, skoro ostatecznie ze zdrowotnego punktu widzenia nie wypada on lepiej, a może wręcz gorzej, niż jego mięsny pierwowzór?

Niektóre rzeczywiście mogą wypaść gorzej, o czym donoszono już w 2019 roku, prezentując porównania wartości odżywczych klasycznych burgerów wołowych z popularnymi burgerami wegańskimi silnych globalnych marek. Amerykańscy dietetycy już wtedy zauważali, że do ich gabinetów, oprócz nieprzejednanych miłośników mięsa, trafiają także zagorzali weganie i to z podobnymi co mięsożercy problemami zdrowotnymi. Wskazywano na kilkukrotnie wyższą zawartość sodu w burgerach wegańskich w porównaniu z konwencjonalnymi, większą proporcję tłuszczów nasyconych i to nawet w porównaniu z burgerami wegetariańskimi, oraz obecność alergenów.

Wyniki badań nad wartościami odżywczymi wegańskich burgerów w porównaniu z burgerami mięsnymi, drobiowymi, rybnymi i wegetariańskimi opublikowano w 2020 roku w amerykańskiej National Library of Medicine. Pojawił się tam też artykuł, w którym naukowcy potwierdzali kilkukrotnie wyższą zawartość sodu w wegańskich burgerach w porównaniu z mięsnymi oraz obecność tłuszczów nasyconych i dodatków do żywności zwyczajowo nieobecnych w produktach mięsnych, przestrzegając przed nadmiernym ich spożyciem osoby z chorymi nerkami.

Wychodzi więc na to, że zwrot od burgerów wołowych ku burgerom roślinnym może okazać się zwrotem w niewłaściwym kierunku. Wszystko to dlatego, że wegańskie burgery stanowią podręcznikowy przykład żywności wysokoprzetworzonej, produkowanej ze składników poddawanych intensywnej obróbce, na bazie izolatu białka sojowego, teksturowanego białka pszenicy czy teksturowanego białka grochu, z dodatkiem dekstrozy lub maltodekstryny i innych składowych. Nie da się przy tym nie zauważyć, że wegeburgerowa dyskusja dotyczy szerszego kręgu produktów, bo obecnie rynek wegańskich przetworów udających mięsne obejmuje nowe linie, w tym wegańskie klopsiki, wegańskie „mielone” a nawet wegański gyros i kebab.

Na marginesie warto zauważyć, że skrzydło czarnego łabędzia nad wegańską wersją klasyki rzuciło się cieniem nad osobliwą dyskusją w studiu Dzień Dobry TVN, do którego zaproszono dietetyczkę, która po dekadzie diety wegetariańskiej wróciła do diety mięsnej. W wyniku tego odzyskała dawne siły i witalność, a przede wszystkim pozbyła się uporczywej choroby skóry, którą miała leczyć dietą roślinną, jednak miast wyleczenia uzyskała zaostrzenie. Gdy kolejni specjaliści mówili to samo, czyli aby jadła więcej jarzyn, a jej stan się pogarszał, sama wybrała się na studia dietetyczne. W efekcie porzuciła dietę roślinną i przeszła na mięsną. Dodajmy, że bohaterce rozmowy towarzyszyła profesorka, ekspertka ds. żywienia Komitetu Nauki o Żywieniu PAN, która w zasadzie potwierdziła słowa swojej przedmówczyni. Dieta mięsna może być dla niektórych bardziej korzystna niż dieta roślinna.

To co, kebsik czy falafel?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―