Takiej obfitości dobrego jedzenia w jednym miejscu poza Turynem nie da się spotkać. Oto Terra Madre Salone del Gusto, największe na świecie święto smakoszy: dziesiątki wydarzeń, setki stoisk, tysiące zwiedzających.
Na organizowane w ostępach dwuletnich od 1996 roku w Turynie „Terra Madre Salone del Gusto” wybierałem się w tym roku po raz drugi. Dwa lata temu zachwyciłem się już samą scenerią festiwalu, który z jednej strony malowniczo rozścielił się stoiskami w zacienionych alejkach Parku Valentino a z drugiej oplótł historyczne centrum miasta tworząc jeden gigantyczny i tętniący życiem miasta rynek z produktami pierwszego sortu z całych Włoch. Rzecz jasna odczuwałem wówczas potężny wystawienniczy rozmach tego wydarzenia, ale dopiero w tym roku, gdy Terra Madre wróciło do hal targów w Lingotto, gdzie organizowano je w poprzednich latach, zdałem sobie sprawę, jak skutecznie naturalna tkanka miejsca naturalizowała tę potęgę przez absorpcję.
Dość powiedzieć, że aby pokonać drogę od wejścia przy pierwszej hali aż do Terra Madre Kitchen, stanowiącej krańcowy przyczółek Salone del Gusto, musiałem zarezerwować sobie sowity kwadrans spaceru. Szedłem tam, mijając setki stoisk, z których dobiegały mnie zapachy przygotowywanych potraw, aromaty przypraw, kaw, czekolad, owoców i destylatów, oblężone przez otaczające mnie a idące w tysiące ludzkie mrowie, szczerze zainteresowane próbowaniem i podziwianiem tego, co slowfoodowi rzemieślnicy, wytwórcy i producenci zgromadzili pod tymi gigantycznymi dachami. Gdy osiągnąłem cel, trafiłem na kulinarne prezentacje kucharskich ekip z Rosji i Kuby. Rosjanie podawali paloną i niepaloną kaszę gryczaną, którą ze względu na niejakie obycie kulturowe byłem niezainteresowany, ale za to Kubańczycy sporządzili swojskie danie złożone z mielonej wołowiny duszonej z papryką habanero, purée z taro, kawałków pieczonej dyni i pikatnego sosu Mojo Criollo. Spróbowałem go z butelką piwa, przyglądając się kubańskim tańcom. Kubańskie stoisko z gotowaniem na żywo opuszczałem wielce kontent.
Przyznam, że choć spędziłem w Turynie trzy dni, nie byłem w stanie nawet z grubsza zapoznać się z całą ofertą kramowych labiryntów. Pokonywałem je prowadzony ciekawością, zapachem, intuicją, zatrzymując się przy niektórych stoiskach, po drodze ciesząc oko widokiem najprzedniejszych serów, wędlin, win, słodyczy i kondymentów z najróżniejszych zakątków świata. Do Turynu zjechali bowiem także goście z Afryki i obu Ameryk, aby zaprezentować a to rzadkie rośliny a to nasiona tych ocalonych od zagłady, ale też aby wziąć udział w dziesiątkach konferencji i forów, o których biuro prasowe informowało nieustannie.
Poza szeregiem tematycznych spotkań związanych z przewodnią ideą tegorocznej edycji Terra Madre, czyli kampanią na rzecz wzmacniania świadomości zagrożeń związanych ze zmianami klimatu, moją uwagę zwróciła konferencja prasowa poświęcona wdrażaniu wspieranego z unijnych środków programu „Slow Food Central Europe”. W jego ramach przewidziane są działania mające promować kulinarną tożsamość miast na bazie wzmacnianiach więzi z producentami lokalnych specjałów z otaczających ich regionów. Pomysł to ambitny i interesujący, więc zamierzam się mu przyglądać.
Podczas konferencji przedstawiciele uczestniczących w nim pięciu miast centralnej Europy: Krakowa, Wenecji, Brna, Dubrovnika i Kecskemétu nakreślili, jak zamierzają podejść do postawionego przed nimi wyzwania. Z luźnych póki co zapowiedzi wyłoniłem, iż Kraków planuje przeprowadzić show kulinarny z udziałem mistrzów kulinarnych z kraju i ze świata, w Dubrowniku ma powstać multimedialna wystawa tego, co u nich najlepsze, Kecskemét zamierza edukować dzieci i młodzież w zakresie lokalnych produktów, w Brnie chcą postawić na miejscowe piwo i wino, zaś w Wenecji planowane są działania informacyjnego usieciowienia miejskich wysepek. Terminy, lokalizacje i nazwiska póki co nie padły, ale skoro to dopiero początkujące działania raczkującego projektu, to kibicuję mu w oczekiwaniu na szczegóły.
Hasłem tegorocznej edycji Terra Madre Salone del Gusto było „Food For Change” (Żywność dla zmiany). Kryje się pod nim zaproszenie i wezwanie do podjęcia działania między 16 a 22 października, które kierowane jest do miłośników ruchu slow food z całego świata. Działanie ma polegać na tym, aby przez wskazany tydzień zrealizować jedno z trzech zadań: przygotowywanie posiłków z użyciem wyłącznie lokalnych składników, powstrzymanie się od jedzenia mięsa albo minimalizacja ilości odpadków do zera. Organizatorzy zachęcają przy tym, że najlepiej podjąć się sprostania wszystkim trzem wyzwaniom jednocześnie.
Podczas turyńskiego święta ogłoszono też planowane na 2019 rok nowe edycje skandynawskiego Terra Madre Nordic, Terra Madre Brazil i Latin America oraz slowfooowy projekt turystyczny w Azerbejdżanie. Efektami turystycznego projektu Slow Travel realizowanego do kilku lat w Austrii pochwalili się slowfoodowi reprezentanci z Karyntii. Dyrektor Generalny Slow Food USA ogłosił zaś w Turynie nową edycję Slow Food Nations 2019 organizowanego w Denver w Kolorado od 19 do 21 lipca 2019 r.
Gościem specjalnym tego wyjątkowego spotkania była Jennifer Jasinski, która poprzez własnoręcznie komponowane przekąskowe talerzyki przybliżała nam własne interpretacje kulinarnej kolorystyki Kolorado. Ale o tym w następnym odcinku.
Widać, że SlowFood się rozwija. Nie śledziłem tego ruchu od kilku lat, ale faktycznie zauważyłem rosnącą popularność ruchu w krajach, które do tej pory uważano za białą plamę. Nie wiem, o co chodzi z tą Rosją? Rosja ma przeolbrzymi potencjał kulinarny, a różnorodność lokalnych produktów i potraw jest niebotyczna, głównie ze względu na ogrom tego kraju. Azerbejdżan – mało popularna kuchnia, w porównaniu do gruzińskiej i ormiańskiej, dobrze, że Azerowie to zauważyli i próbują pochwalić się tym, co mają u siebie.
Szkoda, że w Polsce, SlowFood ledwo kwiczy. Kiedyś, kiedy aktywnie kierował nim Jacek Szklarek, rozwijał się. Teraz, jakby zamarł. Podoba mi się za to, inicjatywa SlowFood Central Europe.