Nad Wisłę dotarła nowa obsesja cukiernicza – aromatyzowana cynamonem, orzechami i czekoladą amerykańska drożdżówka o szwedzkich korzeniach. Jak to możliwe, że w kraju jagodzianki i pączka za złoty pięćdziesiąt triumfy święci pięciokrotnie droższa drożdżówka z importu?
O bullach, cynamonowych bułeczkach czy po prostu „cynabonach” mówi się na każdej warszawskiej ulicy. Wieść niesie się z ust do ust, szeptają o nich kobiety wychodzące z „50 twarzy Greya” i mężczyźni objeżdżający Most Łazienkowski. Cynabon jest więc modny, poszukiwany a pewnie też sexy, bo ładnie pachnie korzeniem, kusi słodyczą i koi tłustością.
Cynamonowe szaleństwo zauważył niedawno jeden z czołowych publicystów NaTemat.pl, Tomasz Golonko, który ustalił, że sprężysty i puchaty cynabon zaczyna wypierać staroświecką polską drożdżówkę. Jak to możliwe – pytają komentatorzy – że lekką ręką wyciągamy siedem złotych za importowaną nowinkę, a w rodzimych piekarniach leżą stosy polskich wypieków za ćwierć tej ceny?
Aby to ustalić, wybrałem się do warszawskiej Galerii Mokotów, gdzie funkcjonuje jeden z nielicznych w kraju punktów cukierniczych globalnej sieci Cinnabon. Po prawdzie zostałem tam zaprowadzony przez doświadczonego znawcę stołecznych trendów, który oznajmił mi, że cynabom jest w tej chwili w Warszawie obowiązkowy. Nic to, że zawiera tysiąc kalorii, bo jest tak puchaty, tak maślany i tak cynamonowy, że kochają go wszyscy.
Cukierenka Cinnabon daje o sobie znać już na ruchomych schodach, które prowadzą wprost w jej progi. Maślano-cynamonowa słodycz jednoznacznie zwiastuje miłe zdarzenia, od razu rozwiewając wszelkie wątpliwości – kompromisów tu nie będzie. Choć lokal zajmuje niewielką przestrzeń, sztandarowe bułeczki przygotowuje się tu na oczach gości, a pracowity piekarz wałkuje i kroi ciasto za oddzielającą go od ciekawskich szybą. Rach-ciach, szast-prast, i buch do pieca! Są zatem świeże, chrupiące i gorące i właśnie takie trafiają na stoliki oczekujących przy kawie gości. Ja zabrałem sobie komplet bułeczek do domu, solidnie zapakowany w błękitne pudełko, z którego mrugały do mnie przez całą drogę zza przezroczystego okienka.
Co zatem stanowi o sukcesie cynamonowej bomby? W zasadzie wymieniłem już wszystkie składniki – dosłownie i w przenośni, bo właśnie składniki mają tu kluczowe znaczenie: dobrze wygarowane ciasto drożdżowe, masło, puchato-wilgotne wnętrze a do tego ładne opakowanie i owo teatrum wypieku na żywo. W tym świetle apel Tomasza Golonko, aby wskrzesić modę na polską drożdżówkę – tańszą, łatwiej dostępną i tradycyjną, może pozostać wołaniem na puszczy. Warszawiacy mówią wyraźnie: żądamy jakości, żądamy uczciwości, żądamy szacunku – i jesteśmy gotowi za to zapłacić.
Polscy cukiernicy wciąż tkwią w przekonaniu, które zresztą transponują na swoich potencjalnych klientów, że najważniejsza jest cena. Jakość i tradycję przebierają w fatałaszki ułomnej mody z lat 70., gdy w piekarnictwie rzeczywiście królowały margaryny i syntetyczne aromaty, które dziś z dumą dodają do swoich kreacji. Są też tacy, którzy taką swoiście pojętą tradycję łączą z równie swoiście pojętą nowoczesnością i nie bacząc na aktualne trendy w kuchni i żywieniu swoje popisowe wypieki za dziewięćdziesiąt dziewięć groszy sporządzają z gotowych premiksów, których skład z trudem mieści się na etykiecie zbiorczych opakowań, której przecież konsument i tak nie widzi.
Na kanwie tej samej pieśni z lat 70. tandetny obraz tradycji budują cukiernicy poznańscy, którzy uporczywie trwają przy tradycyjnej recepturze na certyfikowane rogale świętomarcińskie. Ich integralną częścią i składnikiem urzędowo obowiązkowym jest – wypisz, wymaluj – margaryna i sztuczny aromat. Te też kosztują siedem złotych, a bywa że i dziewięć, w każdym razie w granicach 40 złotych za kilogram, co przy aktualnej cenie margaryny w dyskontach – 4 zł za kilogram – daje świetne przebicie. Dwa lata temu certyfikowane rogale z Poznania trafiły na Świętego Marcina do kilku sieci hipermarketów. Management tych sieci sam doszedł do źródła wyjątkowości tych wypieków i w minionym roku te same sieci w tym samym czasie sprzedawały identycznie kiepskie rogale tyle że pod nieco zmienioną nazwą i za połowę ceny tych certyfikowanych.
Nadziei chciałoby się więc szukać u rzemieślników, którzy może nie rzucają się na unijne oznaczenia, ale od lat uznawani są za niezachwiane ostoje tradycji. Cóż jednak, skoro właściciel jednej z uznanych stołecznych smażalni pączków, opowiadając w telewizji o pilnie strzeżonym i niezmienianym od pokoleń przepisie na swoje pączki i zapewniając, że przygotowuje je wyłącznie z naturalnych składników, dumnie wymienia… margarynę i aromaty.
Z utwardzanymi tłuszczami w tradycyjnych wypiekach walczę od lat z różnym skutkiem. Uczestnicy konkursów kulinarnych, w których mam wpływ na regulamin oceniania, mają świadomość, że podanie mi jakiegokolwiek deseru z użyciem fabrycznych półproduktów oznacza nieodwołalną dyskwalifikację. Pojawiają się mimo tego śmiałkowie, którzy – specjalnie albo nieświadomie – sami wystawiają się na próbę i podsuwają mi do oceny „swojski” wypiek na margarynie. W minionym roku zdarzyło mi się to aż trzykrotnie. Raz podczas konkursu na letnie tradycyjne desery, gdzie margarynę zidentyfikowałem w podstawie owocowego pleśniaka, drugi raz podczas innego konkursu jesienią, gdy margaryna została ukryta w serniku, a trzeci – kilka tygodni temu w trakcie konkursu dla uczniów szkół gastronomicznych na walentynkowe afrodyzjaki. Tak, znalazła się grupa, która uznała, że margaryna może być afrodyzjakiem i podała ją pod postacią tarteletki. Adepci sztuki kulinarnej początkowo nie chcieli się przyznać, ale ostatecznie nie mieli wyjścia i poddali się, tłumacząc się, że w ich opinii margaryna jest lepsza do wypieków niż masło. Pozostali członkowie komisji spróbowali tarteletki, ale ja bezkompromisowo kazałem ją natychmiast zabrać.
Tak, właśnie bojkot, dyskwalifikacja i dyskryminacja erzatzów jest, proszę państwa, jedyną drogą do normalności w polskiej kuchni.
Więcej o margarynowaniu oczu „tradycyjnymi” polskimi recepturami pełnymi „aromatów” i „naturalnej margaryny” w najbliższej audycji Krytyk Kulinarny w JemRadiu. Premiera w środę od 20.00 do 22.00. Jak słuchać, dowiecie się na www.jemradio.pl. Zapraszam!
Zgadzam się. Ja jednak dodał bym inną przyczyną tej mody o której Ty, ze zrozumiałych względów nie napiszesz. Mi to „lata”, niech mnie „hejtują” za to. Czemu akurat Szwecja i czemu akurat Warszawka? To chyba oczywiście zrozumiałe, przecie nie przyjdzie moda z „zapyziałej” Białorusi, gdzie dyktator otwarcie mówi, że woli być dyktatorem niż gejem. Musi być „nowocześnie i po gejowsku, tfu, europejsku, znaczy się”. No to niech będzie Szwecja, bo akurat najbardziej „nowoczesna i postępowa” i zaraz za kałużą. Wystarczy spojrzeć na to:
http://www.portalspozywczy.pl/handel/wiadomosci/ikea-polska-w-trojce-krajow-z-najszybszym-tempem-wzrostu-sprzedazy,110421.html
Nigdy nie lubiałem tej sieci i zawsze uważałem marketingową strategię tej firmy za dobrą, ale dla dzikich społeczeństw, które dopiero co się dorwały do „cywilizacji”. Ikea swięci triumfy w Polsce, Rosji, Chinach, bo w krajach rozwiniętych ludzie dawno przestali wierzyć w te sztuczki marketingowe.
I tak samo jest ze szwedzkimi produktami, drożdżówkami, pierdołami wszelkiego typu. Ci, co chcą być „postępowi i nowocześni” wybiorą g…, aby tylko było szwedzkie, duńskie, holenderskie, ale broń cię panie boże, polskie czy o zgrozo, rumuńskie, litewskie, białoruskie, serbskie, o rosyjskim w ogóle nie wspominając bo to już „zdrada narodowa”.
Cóż, głupota w tym kraju, z jego tandetną stolicą, na czela rośnie z każdym dniem.
Ja wolę iść do Społemu i kupić sobie cebularza, choć bez unijnego certyfikatu (Społem się wypiął na certyfikację)albo na normalną oponkę z lokalnej cukierni.
A „postepowcy” niech idą do dyskontu, bo jankeskie (made in Germany)żarcie właśnie rzucili.
Kwestię margaryny w ogóle pomijam, bo to jest jedynie mały element, całości tandety jaka nas otacza. O Polsce mówi się, że jest „styropianowa”, o polskich słodyczach należy więc zacząć mówić „margarynowe”. Wystarczy spojrzeć chociażby na skład polskich słodyczy, nawet takich ze średniej półki i porównać je ze składem tych, pochodzących chociażby ze Słowacji, Czech, Litwy, nawet i Ukrainy(parę miesięcy temu latałem na blisko położony targ kupować od Ukrainki, ichnie słodycze, miedzy innymi z Doniecka, teraz niestety już w ofercie zostały tylko skarpety). Zawsze mnie to zastanawia, jak to jest możliwe, że zwykłe wafle, Słowacy potrafią zrobić i taniej i lepiej. Choć ceny na Słowacji wyższe niż w Polsce.
Zajrzałem na stronę którą podałeś i poczytałem komentarze. Rozśmieszył mnie komentarz jakiejś oszołomki ze Szwecji, akurat mamrocącej coś o Białorusi (zero wiedzy na temat, powtarzanie wyświechtanych tez). Ale mniejsza o nią. Nie zgadzam się z tym co napisałeś, że „od 20 lat nie jadamy wyrobów czekoladopodobnych”. Tak, może tak było 10, góra 5 lat temu, ale dzisiaj jak porównać poziom słodyczy z Polski do tych, chociażby z krajów ościennych (Niemcy pomijam), to jest gorzej, a nie lepiej. Właśnie podałbym tutaj przykład krajów nieunijnych, typu Białoruś czy Ukraina. Cukierki i czekolady, które kupowałem na targu, kosztowały mniej więcej tyle samo, raczej mniej niż te, które można kupić w polskich sklepach (nie chodzi mi o jakichś tam lux-poziom typu Manufaktura Czekolady). Ale ich skład i rzecz jasna smak był nieporównywanie lepszy niż tego, co oferują producenci z Polski.
Nie ma po prostu takiej skali oszustwa, skład jest poprawny, taki jaki jest w wyrobach zachodnich, choć cena jest wyraźnie niższa. A u nas na odwrót, dodawanie byle czego, aby tylko się trzymało.
Zdecydowanie staram się ograniczać to co słodkie, ale jeśli już mam wybierać produkt wytwarzany nie-rzemieślniczo, to wybieram niepolskie, a właśnie z krajów ościennych. I widzę, że coraz więcej osób tak postępuje, właśnie ze względu na zażenowaniem poziomem polskiej produkcji. Nie ma tu znaczenia podział geograficzny, ale zwyczajne podejście do klienta, rzecz zasadnicza – uczciwość.
Myślę, że nasi producenci chyba mają polskich klientów zwyczajnie w nosie, bo mając możliwości sprzedaży nieograniczonej za granicę, znaczna część olewa rynek krajowy i pcha ten chłam na rynki zagraniczne. To, że rynki wschodnie upadły to dobry znak, bo w końcu będzie producentom trudniej, pchać chłam byle gdzie i byle jak. To, ze firmy rosyjskie lub ukraińskie planują wejść na polski rynek to też dobry znak. Może rusek czy rezun będzie uczciwszy wobec Polaka niż jego własny ziomek.
Muszę się zgodzić, że ukraińskie czekoladki bywają niekiedy zaskakująco smaczne – miałem okazję bodaj ze trzy razy próbować różnych czekoladowych cukierków w papierkach, galaretek i wafelków – może to za sprawą bardziej archaicznych technologii? W każdym razie glutowatej ohydy, z jaką bardzo łatwo wejść w kontakt w naszych sklepach, się nie spotkałem. Do tego moja mama, wspominając czasy swojej młodości, z rozrzewnieniem wypowiada się o tajemniczych Batonach Krymskich i cukierkach „biełki” i „noczki” – w tamtych zamierzchłych czasach ponoć dostępne u nas. Polskie słodycze to trochę inny temat co prawda, ale warto na niego zwrócić uwagę, bo w większości przypadków wcale nie jest tak, że mamy lepsze wyroby niż sąsiedzi – włączając tych zza Odry! 🙂
To prawda, ważne jest słowo „niekiedy”. Wszystko zależy właśnie od tego kto to robi, nie zgodzę się jednak z tezą o „archaicznej technologii”,w tym sensie, że zakłady są takie jak u nas, przynajmniej te największe (jak Roshen, Konti czy firmy będace obecnie własnościa koncernów, typu Nestle czy Mondelez). Choć niewątpliwe, panuje poziom taki, jak u nas 10-15 lat temu, wówczas gdy było u nas lepiej.
Pominę temat koncernów, bo akurat jakościowo jest równie nędznie jak u nas, ale skupię się na tych mniejszych firmach, które u nas da się czasem dostać na targu, być może na Pomorzu ktoś również sprzedaje, tyle, że te z Rosji (np. z fabryki Czerwony Październik czy im. Krupskiej, żony Lenina). Czekoladki, czekolady ale nawet i wafle, które łatwo oszukać i wyczuc „syf” – zapychacze wszelkiego rodzaju, w tym tłuszcze roślinne” smakuja po prostu tak, jak u nas, 15-20 lat temu. Tak jak powinny, bo błedęm jest mówienie, że 20-30 lat temu, to było badziewie, a teraz jest ok, wg. mnie to owszem na początku była może i tandeta, ale potem to się znacząco poprawiło, by obecnie, głównie po wejściu do UE, znów to zeszło na psy. Pamiętam jak mówili, przed 2004 rokiem, teraz to będą unijne, lepsze standardy, nie będzie już wyrobów czekoladopodobnych pod nazwą czekolada. Owszem nie ma, ale poziom czekolad jest taki, jak wówczas wyrobów czekoladopodnych, mało miazgi kakowej, mało tłuszczu kakaowego, za to dużo cukru/syropu i dużo tłuszczów roślinnych z olejem palmowym na czele.
Podstawowa różnica między tym, co kupowałem na targu, a to co się dało dostać w sklepie, nawet z wyższej półki – czekolada lub polewa czekoladowa była czarna niemal i smakowała jak rozpuczone kakao a nie jak jakiś mix kakao, cukru, mleka i niewiadomo czego jeszcze.
Co ciekawe, najlepsze ponoć były właśnie słodycze z Doniecka, tam głównie powstawały fabryki, większych i mniejszych firm. Teraz to się skończyło, ale i tak, śmiem twierdzić, że nawet czekolada z koncernu (typu Korona/Mondelez czy lwowski Switocz/Nestle) są lepsze niż nasze koncernówki czy import z Niemiec (wliczając w to RitterSport). Po prostu, cały czas obowiązuje to, co u nas przed 2004 rokiem – normy zakładowe, czasem krajowe, a nie jakieś, niewiadomo jakie normy pannarodowe (inaczej się robi czekoladę i słodycze w Belgii, inaczej w Hiszpanii, inaczej w Rumunii, inaczej w Polsce).
Co więcej na każdym produkcie widnieje znak „bez gmo”, w Polsce jakoś niczego takiego nie widziałem, chyba, że na słodyczach „eko” za 8-15 złotych.
Zauważyłem też, że nasi producenci zaczynają „małpować” tych ruskich. Jednak z firm, wypuściła „krówki w czekoladzie”, czyli masę krówkową lub kajmak oblany czekoladą. Kiedyś tego nie widziałem, choć na Ukrainie to popularne cukierki. O pojedynku nie może być mowy, bo to polskie przypomina tylko to, co powinno.
To samo zresztą tyczy się wafli i małpowania słowackich i czeskich produktów, tyle, że w gorszej i droższej wersji.
Przypomniała mi się jedna rzecz, a mianowicie fakt, że od 2004 roku przecież nie istnieją w szeroko pojętej spożywce, dawniej obowiązujące normy.Przede wszystkim chodzi o Polską Normę:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Polska_Norma
która została zastąpiona przez normy unijne, w większości zharmonizowane (czyli takie nie wiadomo co).
Istnieją, ponoć cały czas normy zakładowe i branżowe, choć dzisiaj już rzadko widuje się na produkty symbole ZN-(rok od kiedy obowiązuje). Za komuny to było obowiązkowe, potem w latach 90-ych i częściowo 2000-ych stosowano to.
A dzisiaj, im dłużej jesteśmy w UE, zapomina się, olewa te zasady, przez co mamy taki burdel jaki jest, czyli margaryna w drożdżówce, rogalu, itd.
Cóż, chciał lud być w „Europie”, to niech teraz się zajada margaryną. Oby tylko Ukraina i Białorus nigdy nie znalazły się tym badziewiu, bo nie będzie gdzie jeździć na pączki.
Snobizm? A dobra jagodzianka w sezonie jest pokarmem bogów 🙂
ignorancja…
Sklepowe jagodzianki nadziewa się czymś w rodzaju frużeliny, są ohydne. A kupne Cinnabony odtworzyłam w domu na podstawie przepisu z internetu. Są dużo smaczniejsze, bo dodaję mniej cukru 🙂
Jestem natomiast ciekawa, skąd informacja, że Cinnabon ma 1000 kcal. Z tego co wiem, to raczej około 500-600, tak jak pączek.
drożdżówki wszelakie najlepsze są te robione w domu, a tej mody na Cinnabon jeszcze nie ogarnęłam…. na mojej ulicy większym hitem jest ciasto frajszyc z cukierni Zosisz na Żelaznej 🙂
a co to za ciastko?
Taka chodzi o nich legenda, ale porównując masę pączka do masy tej bułki – masywna i treściwa – to może być ów tysiąc, może 🙂
No cóż! Wszystkie diagnozy pana Jakuba trafne! Precyzyjnie!
Dodam tylko, że od pewnego czasu zaczęto nam wmawiać, że polskość to nienormalność! Pewien debil z Trójmiasta, zręcznie pokierowany przez byłą działaczkę DDR-owskiej młodzieżówki socjalistycznej, oświadczył, że tylko europejskość uczyni nas nowoczesnymi, światłymi, postępowymi i Bóg wie jakimi jeszcze, byle nie zaścianek, średniowiecze, mohery, ciemnota średniowieczna. Skretynienie części społeczeństwa idzie w kierunku zaprzeczania wszystkiego co polskie. Oczywiście… nie jest to bezinteresowne działanie, nawet w imię jakiejś ideologi lewackiej, bo to już konieczność historyczna i histeryczna! Europa Zachodnia dysponując grubą forsą przewali każde goowno, byle jeszcze kilka miliardów zgromadzić (miliardy już tylko wirtualne), a nasi wybitni politycy cieszą sie z paciorków i perkalu które daje im Wielki Bwana. Rzemiosło cukierniczo-piekarnicze, zwłaszcza do solidne „bezmargarynowe”, szukając oszczędności, czyli chcąc się utrzymać i jeszcze zarobić, powoli zaczyna przekłamywać. Dopóki żyją osoby rozróżniające dobry, uczciwy produkt od naperfumowanych gotowców, mają szansę na przetrwanie. Od pół roku mieszkam w powiatowym mieście Wielkopolski! Jest czterech rzemieślników prowadzących piekarnie-cukiernie! Po najzwyklejszej drożdżówce można ocenić poziom reszty wyrobów (wypieków). Mówiąc uczciwie… nie chce mi sie pisać, jako że to temat jak studnia bez dnia. Rozpacz jedna wielka, że od roku szukam jagodzianki, jaką piekła moja babcia. Ale już przestałem. To jakby szukać trafnych numerów w Toto-Lotka!