Robert Makłowicz zauważył w jednym z wywiadów, że programy kulinarne dryfują ku meandrom żerującej na emocjach psychodramy, w której skandale są istotniejsze niż fakty. Przypadek chytrej baby z Radomia doskonale obrazuje ten trend.
O radomskiej wigilii dla ubogich nie mówiłby dziś zapewne nikt, gdyby nie zupełnie przypadkowy film nagrany przez zupełnie przypadkowego przechodnia, na którym zupełnie przypadkowa kobieta sięga po zupełnie przypadkową butelkę napoju. Zbieg okoliczności wygenerował medialną histerię porównywalną z równie modną ostatnio przepowiednią o końcu świata. Czy ktoś nie słyszał o chytrej babie z Radomia? Napisano o niej w gazetach, pokazano w telewizji, opisano na blogach. Póki co nikt jej nie poznał, a medialne poszukiwania nie przyniosły oczekiwanych efektów.
Bogu ducha winna kobieta pewnie zaszyła się w domu i jeszcze długo nie wyściubi z niego nosa, choć gdyby faktycznie była chytra, widzielibyśmy ją dziś w spotach reklamowych napoju, który miast ochłodzić, zaskakująco podgrzał emocje internautów. Przy okazji powstała cała masa skądinąd zabawnych memów z chytrą babą w roli głównej, wydano nawet grę mobilną „Wigilia w Radomiu”.
Wielu zdążyło wyrobić sobie opinię nie tylko na temat chytrości tytułowej baby, ale i beznadziei samego Radomia. Na blogach podjęto się analizy stanu samopoczucia radomian, a sami radomianie zaczęli się zastanawiać, czy czasami ktoś im nadto nie ubliża. I to wszystko na podstawie jednominutowego filmiku.
http://www.youtube.com/watch?v=fzBY0bEx46M
A co na nim? Gdy przyjrzeć się bliżej, w zasadzie nic szczególnego. Wnikliwy obserwator mógłby co prawda zadać kilka pytań, jak choćby dlaczego wigilijny stół ustawiono pod gołym niebem, a nie w ogrzewanej hali? Dlaczego przy stole nie ma krzeseł? Kto i po co położył na tym stole niezliczoną ilość opakowanych w foliowe worki bochenków chleba? Po co komu butle z napojami chłodzącymi zimą? No i jak pić te napoje, skoro nie podano do nich ani szklanek ani nawet plastikowych kubeczków? To jednak nieważne, bo ciekawsza jest tajemnica chytrej baby.
Tymczasem wystarczy dokładniejsza analiza filmiku, żeby ustalić, że tytułowa baba wcale nie jest taka chytra, jak może się wydawać. Owszem, kobieta w czarnym płaszczu i beżowym berecie sięga po butelki z napojem, nawet trzykrotnie, ale przynajmniej jedną z tych butelek przekazuje innej osobie z kolejki. Co robi z pozostałymi dwiema, nie wiadomo. Nawet jeśli za chwilę jedną otworzy i wypije na miejscu, a drugą da koleżance, której być może nie chciało się rozpychać w kolejce, to i tak pozostanie chytra, mimo że mierzony liczbą zabranych butelek poziom chytrości baby nie przewyższa poziomu chytrości innych biesiadników z filmiku. Takie są fakty, ale cóż z tego, skoro istotniejsze od faktów są emocje, bo te wolimy niezależnie od kontekstu.
Świadczy o tym rosnąca popularność telewizyjnych programów kulinarnych, w których kuchnia i gotowanie ma mniejsze znaczenie, niż można by się spodziewać. Kulinarne potyczki stanowią ledwie tło dla ludzkich dramatów, jakie na ekranie przeżywają nie tyle bohaterowie tych programów, ale przede wszystkim ich widzowie. Ten nowy trend w zanalizował niedawno Robert Makłowicz w rozmowie z dziennikarzami Gazety Wyborczej.
Wywiad pojawił się na kilku portalach i od razu zebrał liczne komentarze. W większości czytelnicy zgadzają się z poglądami Roberta Makłowicza, ale są i tacy, którzy wyrażają zdanie odrębne. Części z nich w ogóle nie interesuje, co wkładają do ust, zapychają je zatem czymkolwiek, a rozwierają tylko z okazji beknięcia, wygłaszając przy tym pogląd, który akurat zasłyszeli wczoraj w autobusie. Inni zaś pozorują wysoką świadomość kulinarną. Tradycje polskiej kuchni kultywują w pozorowanych na staropolskie przydrożnych karczmach, dumnie korzystając z pozorowanych na wygódki nowoczesnych toalet wyposażonych w efektowne bidety. Głoszą pogląd, że góralska chata doskonale wpisuje się w pejzaż polskiego Wybrzeża. Dzieciom, które polskiej kuchni jeszcze nie lubią, zamawiają nuggetsy. Sami oddają się kulinarnej uczcie przy korycie z frytkami i golonką. Żonom, które są na wiecznej diecie, zamawiają sok grejpfrutowy. W domu przygotują im coś specjalnego, może kopytka, no chyba że grymaśna małżonka będzie miała akurat smaka na leniwe. Do tego otworzą gazowany napój winny, aby nowy odcinek emocji kulinarnych obejrzeć kulturalnie, przy kieliszku szampana.
Zdaje się, że to właśnie owo towarzystwo, pełne arogancji i ignorancji zarazem, w znacznej mierze odpowiada za fenomen popularności kulinarnej psychodramy, do której odwołuje się Robert Makłowicz. Skoro odbiorcom kreowanych przez media trendów jest w zasadzie wszystko jedno i lubią to, co akurat jest modne, oglądalność dowolnego programu musi rosnąć bez względu na to, czy w tle przewinie się tancerz, łyżwiarz czy kucharz. Dobrze, żeby zdradził, okradł, padł trupem, a przynajmniej splunął bądź przeklął, słowem, żeby coś się w programie działo.
Bo emocja jak tradycja – zawsze porywa nasze słowiańskie serca, bez względu na to, co ona za jedna.
W zasadzie nie ma co tu komentować. Poziom zbydlenia, zchamienia i jeszcze z.. polskiego społeczeństwa postępuje w tempie geometrycznym. Patrząc nawet na serwisy informacyjne, błędy ortograficzne, prostackie zapożyczenia z angielskiego, widać, że problem dotyczy całego społeczeństwa, a nie tylko jakiejś grupy. Warto pamiętać, że społeczeństwo polskie jest społeczeństwem „post-wiejskim”, zdecydowana większość ma korzenie wiejskie, z 1 lub 2 pokolenia. Warto zajrzeć sobie do wikipedii lub książki i sprawdzić ile osób, przed wojną mieszkało na wsi, czym się tam zajmowało a ile w mieście i porównać to co Czech lub Holandii. Nie ma to na celu ubliżanie komukolwiek, tylko stwierdzenie faktu. Musi minać przynajmniej 1 lub 2 pokolenie, to może będzie normalnie. Do takich wniosków doszedłem, właśnie patrząc na zwyczaje kulinarne polskiego społeczeństwa, teraz rozumiem, że model włoski, francuski czy nawet niemiecki czy brytyjski, gdzie jedzenie jest ważną częścią kultury i dba się o zachowanie dziedzictwa kulinarnego, jest na razie kompletnie nie do zaakceptowania w polskich realiach. Na razie musimy przejść przez okres „renesansu wiejskiego jedzenia”, by ludzie, w 80 proc. ludzie pochodzenia wiejsko-chłopskiego, mogli cieszyć się tym, co jadło poprzednie lub jeszcze poprzedzające je, pokolenie.
Myślę, że wszystkie dywagacje kulinarne trzeba prowadzić mając to na względzie – jesteśmy krajem chłopów i bab, które raptem 20-30-40 lat temu przeniosły się do miast. Nazywanie więc kogoś „wieśniakiem” nie powinno być obrazą, a takim stwierdzeniem, że białe jest białe, a nie czarne.
W kwestii skandalu to polecam poczytać o najnowszym skandalu w Danii, związanym z polską żywnością. Mam nadzieje, że Polacy, choć raz wstaną z kolan i rozpoczną jakąś akcję „patriotycznego bojkotu” i przestaną kupować wędliny marki Sokołów, produkty mleczarskie Arla, piwa koncernu Carsberg (w tym Okocim, Sommersby i inne) i jeszcze wiele innych rzeczy.
Przy czym ten renesans wiejskiego jedzenia jest w dużym cudzysłowie. Bo po pierwsze, to co podają w tych wiejskich chatach, to raczej dania mieszczańskie, a po drugie – z czasów PRL-u. Chłopi jedli kaszę z okrasą i polewkę, a nie pierogi z mięsem, schabowe i frytki 🙂
Nota bene, ja należę do tych 20% z miast, nie mam wspomnień z wiejskiej kuchni u babci na wakacjach, właściwie trochę tracę przez to, bo tradycje należy pielęgnować, ale co zrobić.
Zgodzę się, ja mam pochodzenie mieszane, zresztą, pisząc 80 procent, miałem na myśli właśnie pochodzenie mieszane.
Nie oceniam tego ani na plus, ani na minus, kraje, utożsamiane z „haute cuisine” czy generalnie popularną kuchnią, czyli Francja, Włochy, Hiszpania, Grecja, Turcja, Meksyk, Chiny, Indie, Japonia, to kraje, tak samo wiejskie jak i Polska. Kraje „mieszczańskie”, których jest tyle co kot napłakał, w Europie to Holandia, Czechy, WB, niektóre landy niemieckie, generalnie północ Europy, raczej nie kojarzą się dobrze, kulinarnie. Miasta i miasteczka rządzą się innymi prawami, jeśli chodzi o kulinaria, powstają tam produkty innego typu, które, osobiście wolę bardziej niż te, pochodzące z terenów wiejskich. Cebularz Lubelski, Rogal Świętomarciński, Obwarzanek Krakowski, Bajgiel z Kazimierza (krakowskiego), Pańska Skórka to wszystko produkty miejskie.
Gordon R. w swoich Koszmarach Kuchennych również prezentuje tzw. 'psychodramę’ jak to nazwał Makłowicz. Niestety praca z ludźmi wymaga podejścia innego niż pogadanki ex catedra o gastronomiczno -kulturalnych ciekawostkach. Inny typ programu – inna narracja.
Błąd polega na tym, że wielu ludzi uważa za kulinarne programy, które są reality show i w których nie chodzi o kuchnię, tylko o emocje. PS. Ładne masz wąsy 😉
No tak, praca z ludźmi, często trudno reformowalnymi wymaga innych narzędzi niż instruktaż ogólny. Niemniej warto pamiętać, że Gordon realizował swoje Koszmary w innych warunkach kulturowych. W Wielkiej Brytanii, która do niedawna była kojarzona z kuchnią raczej dziwaczną niż smaczną, zmieniło się w ostatniej dekadzie bardzo dużo, wystarczy wejść do zwykłego pubu – w większości jest bardzo dobre, a czasem nawet zaskakująco świetnie. W polskiej gastronomii jest cały czas bardzo kiepsko, bo brakuje u nas owego instruktażu ogólnego. Zdaje się, że media przeskoczyły niezbędny etap „instruktażu”, rzucając się na modny temat „reality show”, które mimo wszystko, jeśli są osadzone w kontekście kulinarnym, jak najbardziej pozostają programami kulinarnymi, bo czymże innym? Przecież nie magazynem młodego chemika czy poradnikiem małej pedicurzystki 🙂 A wąs niczego sobie, zgadzam się 🙂
Jedyny sensowny komentarz do sytuacji z Wigilią w Radomiu. Miło się czyta mądre myśli.