Wkrótce na rynku księgarskim pojawi się świetnie zapowiadająca się analiza zwyczajów kulinarnych przeciętnego Polaka – pełnoprawnego obywatela świata. Książka nosi tytuł „Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce”, a jej autorem jest Wojciech Nowicki. Fragmenty książki opublikował na swoich łamach Tygodnik Powszechny.
Wojciech Nowicki podjął się próby rzeczowej analizy tematu wysoce drażliwego. Na warsztat wziął bowiem ważny element polskiej tradycji, kulturowej spuścizny i dorobku naszych dziadów: polską kuchnię. Nakreślił obraz zgoła zaskakujący, choć, gdy się chwilę zastanowić, jakże bliski. Oto przed czytelnikiem jawi się wizerunek pogrążonego w kulinarnej mitomanii Polaka, który, pławiąc się w melanżu nieprawdziwej tradycji i jarmarcznej ludowości, ochoczo bierze kulinarną brednię za dobrą monetę, a smakowe absurdy za pewnik.
Do czytelnika mruga tłusta morda cherubina, który na co dzień opycha się drożdżowymi bułami z kapustą pekińską udającymi kebab, a od święta wznosi toasty śmierdzącym napojem alkoholizowanym udającym szampana. Udawanie wpisało się w prozę polskiego życia kulinarnego przełomu wieków. Na co dzień udajemy, że biesiadujemy przy grillach – namiastkach ogniska, parząc na nich wyroby masarskie udające kiełbasy i popijając szczaki udające piwo, a od święta udajemy, że biesiadujemy w udawanych karczmach, które udają, że serwują dania staropolskiej kuchni, choć w rzeczywistości są kiczowato udekorowanymi outletami produkującymi zwyczajny fast-food.
Karczmy, które polski cherubin kulinarny umiłował sobie ponad wszystko, to najszybciej rozwijająca się branża polskiej gastronomii. Mimo że niewiele mają wspólnego z kuchnią jako taką, bo podają głównie ogromne porcje zbyt tłustego, zbyt słonego i zbyt niezdrowego jedzenia, to ich magiczna aura stworzona z tęsknoty za Polskim ściąga w ich progi tłumy gotowych uwierzyć, że oto wieszają palto w sieni polskiej kulinarnej tradycji. Należy więc poprawić poliestrowy krawat ściśnięty pod serkiem akrylowego swetra, zasiąść uroczyście za z grubsza ociosanym stołem z bali i posilić się jadłem z kociołka albo misy, a najlepiej z koryta.
Wojciech Nowicki omawia też zjawisko, które nazwał polskim fużyn, a które polega na nadawaniu lokalnym tworom gastronomicznym nazw mających sugerować ich międzynarodowe pochodzenie. Nie ma Polaka, który nie zjadłby choć raz fasolki po bretońsku, śledzia po japońsku czy ryby po grecku, choć niewielu dopuszcza do świadomości, że kreacje te nie mają nic wspólnego z odniesieniami do miejsc, do których odwołują się ich nazwy.
Polskie fużyn to także nonszalancka żonglerka elementami kuchni międzynarodowej i dowolne łączenie ich z produktami z polskiego podwórka. Kuchnia chińska, owszem, ale nie tak ostra! Kebab, o tak, chętnie, ale nie z baraniną! Pizza, jasne, ale nie na takim cienkim cieście! I żeby ser był na wierzchu! Że się składniki zapocą? A to nic, usmażmy je przed dodaniem, to będą suche! Aha, i z keczupem! A że smark z plastikowego pudełka nic wspólnego z ketchupem nie ma? To co? No co się jeden z drugim czepia żarełka?! Placek po węgiersku też nie ma nic wspólnego z Węgrami, a każdy go lubi! Właśnie. I co z tego, że połączenie ociekającego olejem grubego placka z gulaszem jest jednym z największych nonsensów kulinarnych naszych czasów? A, Węgrzy nie znają placków ziemniaczanych? To nazwijmy go plackiem po cygańsku albo po myśliwsku. A jak nazwiemy drożdżową bułę nadzianą kapustą pekińską, skrawkami indyczych ścięgien polanych sosem majonezowym? Hm… Na razie to wciąż kebab.
Przyczyn takiego stanu rzeczy autor doszukuje się w nowobogackim zachłyśnięciu się smakami wielkiego świata, które przysłoniły Polakom ich własną tożsamość kulinarną. Z jednej strony mamy parcie na świat i chcemy jeść tak, jak Zachód. Z drugiej strony chcemy pielęgnować rodzimą tradycję. Niestety, nie mamy pojęcia ani o jednym, ani o drugim. Pozwalamy więc sobie na kulinarną nonszalancję, która zakłada, że kuchnię można traktować jak burą sukę, którą uszlachetnić może mastif tybetański. Nic dziwnego, że z takiego mezaliansu rodzą się kundle – kulinarne nuworysze naszych czasów.
Zdumiewające, że polska rzeczywistość kulinarna aż tak znacząco odbiega od kulinarnej wirtualności. Przecież w polskiej cyberprzestrzeni aż roi się od arcyciekawych blogów kulinarnych, których profesjonalizm może skutecznie onieśmielić niejednego szefa kuchni dobrej restauracji. Tymczasem na polskiej ulicy i w przeciętnym polskim domu wciąż pokutuje kulinarna miernota, debilizm i świństwo. Być może wirtualna przestrzeń jest swoistą przeciwwagą dla polskiej rzeczywistości, w której symbolem jest ów koszmarny cherubin, szczęśliwy, że tak dobrze zjadł.
tak… mój ostatni „kebab” składał się z wspomnianej tu buły, 2 (!) kawałków mięsa i kiszonej czerwonej kapusty. dzię-ku-ję!
Śledzę na bieżąco recenzje kulinarne pana Nowickiego – i po tym poście już rozumiem, czemu jemu się nic nigdy nie podoba… Mam nadzieję, że w tej książce będą jakieś pozytywne wnioski.
Polska nazwa na kebab?
Voila – knysza!
Knysza jest to rodzaj płaskiego pieczywa (uproszczenie) rozcinanego w taki sposób, żeby utworzyć „kieszonkę”. Do środka wkłada się nadzienie, w naszych „budkach” często jest to mięso z surówką z kapusty i sos, ale w oryginale bywają też wersje deserowe (na słodko). Za najlepsze amatorzy szybkich przekąsek uważają te z Wrocławia, a zwłaszcza sprzedawane na wrocławskim dworcu kolejowym. Wikipedia używa określenia „pieróg”, co wydaje mi sie dość trawne. Naturalnie Knysze podawane we wspomnianych budkach są dość odległe od bliskowschodniego oryginału, ale cóż. Tak krawiec kraje …
Nazewnictwo potraw w kuchniach całego świata opiera się między innymi na skojarzeniach, niekoniecznie potwierdzających faktyczne pochodzenie przepisu, i nie rozumiem co w tym złego. Rozwój kuchni opiera się na przenikaniu wpływów i podlega dokładnie takim samym zasadom jak ogólnie rozumiany rozwój kultury. Adaptujemy to, co uważamy za atrakcyjne i przeplatamy z własnym. Po stu, dwustu latach zdumiewamy się, że świąteczne drzewka należą do tradycji skandynawskiej. W przypadku kulinariów różnice smaku są skutkiem zamiany składników na lokalne, a to z powodu dostępności, czy trudnych do przezwyciężenia przyzwyczajeń smakowych. Skąd biorą się przyzwyczajenia? No, między innymi z klimatu. Oryginalna musaka nie będzie smakować Polakom, bo nasze organizmy potrzebują pikantnych przypraw, bo zwyczajnie marzną bardziej niż organizmy Greków. Czy to znaczy, że Polacy nie maja prawa jeść musaki? Czy naprawdę koniecznie muszą ją inaczej nazwać, skoro dodadzą trochę więcej pieprzu?
Twardogłowi konserwatyści pienią się na wszystkie te „fasolki po bretońsku”, czy „placki po węgiersku”. Tymczasem polecam poświęcić trochę energii na ustalenie pochodzenia nazw i historii posiłków. Weźmy taką „fasolkę po bretońsku”, faktycznie nieznaną w Bretanii. Znana jest za to, a nawet sławna, fasola łudząco podobna do naszego jasia, coco de Paimpol. W Bretanii gotuje się ją z przyprawami dostępnymi Bretonkom (nie będę tu wszystkich wymieniać, to nie jest miejsce wymiany przepisów), a następnie podsmaża z szalotką, niekiedy dodaje się posiekane pomidory. Wystarczy powymieniać składniki na dostępne Polkom i potrawy różnią się diametralnie ( a jak jeszcze weźmie się pod uwagę „dostępność” w okresie PRL – u, to ho, ho!). Polacy w Bretanii bywali i jadali, więc nie rozumiem, dlaczego nie mogli się zainspirować tamtejsza kuchnią, a z sentymentu i dla przyjemności przywoływania miłych wspomnień nadać skutkowi swoich poczynań kuchennych nazwy „fasolka po bretońsku”. Mogło się potem przyjąć i rozpowszechnić? Chyba jednak mogło, bo to akurat nie jest proces trudny w żadnym społeczeństwie. Drugie prawdopodobne źródło pochodzenia tej leżącej na wątrobie „stołowych narodowców” fasolki może być brytyjska fasolka w sosie pomidorowym, którą dręczą nas wszystkie hotele Europy serwując tradycyjne śniadanie brytyjskie. Powiecie: „zatem po brytyjsku, nie po bretońsku!”. Może i tak. A może ktoś się przejęzyczył i tak zostało? Może ktoś nie wiedział, jak to odmieniać, albo po prostu, jak wiele słów, to także uległo z czasem przekształceniu. Polecam badania etymologiczne.
„A co z plackiem po Węgiersku?” spytacie? A gulasz to niby skąd pochodzi? Zwykłe skojarzenie. Może trochę snobistyczne, ale przynajmniej taki snobizm służy spotęgowaniu przyjemności biesiadników. A czemu służy snobizm nakazujący potępienie redaktorów menu?
Katalończycy serwują powszechnie sałatkę rosyjską, która wypisz wymaluj jest naszą tradycyjną sałatką jarzynową. Konserwatyści, jeśli macie ochotę, ruszajcie na Barcelonę z protestami. Niech nie myślą, że darujemy taką zniewagę. A nam zostawcie ryby po grecku, fasolki po bretońsku i ruskie pierogi, o których tez wiadomo, że wcale nie są ruskie tylko polskie.
Osobiście nie cierpię ani fasolki, ani rozmiękłego placka, ani keczupu, ani buły z tymże keczupem posypanej serem gouda, ale nie przypuszczam, żeby ci, którzy to lubią byli debilami. Może po prostu nie mieli możliwości skosztować czegoś smaczniejszego. To nie tylko kwestia finansów, choć tej nie można lekceważyć, ale też wiedzy. A może kosztowali i uznali, że ciapa i buła bardziej im smakuje. Co w tym złego, do cholery?
Odnoszę wrażenie, że wielu krytyków kulinarnych i smakoszy to zgorzkniali ludzi. Zachodzę w głowę, dlaczego, przecież zajmują się tak przyjemną stroną naszego życia. Ludzie, dość wieszania psów. Czas na konstruktywne działania.
@archeona: No świetnie! Co złego jest w „schabie po żydowsku”?! A pierogi ruskie – chciałbym zaznaczyć, że nazwę wzięły od Rusi (konkretnie „Rusi Czerwonej” – jak podaje wikipedia). Tu nie mamy do czynienia z ignorancją językową!
A tak w ogóle to najlepiej bądźmy w pełni tolerancyjni i wyrozumiali dla wszystkich neologizmów i głupot nazewniczych. Miejmy wszystko gdzieś i niech tak bylejako się nam żyje! Ave entropia!
Poszperaj dokładniej, nie tylko w wikipedii, a dowiesz się, jak doszło do nadania tym pierogom nazwy „ruskie” i dowiesz się, ze jeszcze przed wojną nazywały sie polskie.
O ja nie mogę! Pierogi pochodzą tak na prawdę z Chin, czego Ty, szukając gdzie indziej niż w wikipedii (bo to źródło zakłamania i niepewnych informacji) już nie zauważyłaś/eś (polecam studia internetozoficzne i pokorozoficzne).
Cytaty:
1. „(…) Za ich ojczyznę uważa się Chiny. Stamtąd właśnie, przez Ruś, dotarł do Polski i dalej na Zachód (…)”
2. „(…) pierogów z nadzieniem ziemniaczano-serowym należy więc obowiązkowo łączyć z Polakami i Ukraińcami, tyle że my nazywamy je dziś pierogami ruskimi, a Ukraińcy pierogami polskimi (…)”
3. Po wojnie pierogi (…) stały się ulubioną potrawą dużej części Polaków, a nazwa pierogi ruskie szybko się upowszechniła, choć we Wrocławiu, gdzie znalazło nowy dom wielu repatriantów ze Lwowa i jego okolic, długo mówiono po prostu pierogi lwowskie (właśnie lwowskie, a nie: polskie).
[ http://infobot.pl/r/1VtW ]
Myślał by kto, że artykuł Krytyka dotyczył pierogów 🙂
http://www.wuw.pl/index.php?tresc=feliet&idfel=53
„[…]To we Wrocławiu najwięcej repatriantów ze Lwowa i jego okolic znalazło swój nowy dom. Dlatego też tam nasze pierogi po wojnie nie były ruskimi ― ponieważ nowym mieszkańcom miasta nie kojarzyły się z czymś obcym, nie naszym ― właśnie ruskim. Co prawda, nie nazywały się już także polskimi, ale za to długo nosiły nazwę lwowskich. W tych ludziach, którzy w latach 40. przyjechali do Wrocławia, smak i zapach pierogów z nadzieniem ziemniaczano-serowym przywoływał wspomnienia utraconego na zawsze domu, którego prawie że synonimem był Lwów. W ten symboliczny sposób polskość Lwowa odcisnęła swoje piętno w historii nazwy pierogów […]”
http://www.rp.pl/artykul/351192.html
„[…]Ciekawe wszelako, że na Ukrainie mówiło się na nie „pierogi polskie”. Co więcej, w polskim piśmiennictwie nazwa „ruskie pierogi” pojawiła się dopiero po drugiej wojnie światowej! Wszystko to razem wydaje się świadczyć, że potrawę tę wymyślili mieszkający przed wojną na Ukrainie Polacy. Hipotezę tę dodatkowo potwierdza fakt, że we Wrocławiu, gdzie trafiło po wojnie gros przesiedleńców z tamtych terenów, o tym samym daniu mówiło się, przynajmniej przez jakiś czas, „pierogi lwowskie”[…]
W sumie ta, nic nie wnosząca do dyskusji, wymiana uwag o pierogach ruskich dostarcza tylko dowodów na moją tezą, że brzminie i pochodzenie nazw potraw jest sprawą trzeciorzędną, a już z pewnością nie ma nic wspólnego z domniemanym inwalidztwem kulinarnym Polaków.
A skoro już jesteś taki drobiazgowy, to nie mogło Ci umknąć, że pierogi w różnych postaciach są obecne we wszystkich kulturach świata. No, ale ta informacja to dopiero kłopotów nastręcza, bo może to wcale „pierogi” nie są 😉
Pokornie polecam lektury nie tylko internetowe.
Archeona,
Nie mogłabym ująć tego lepszymi słowami. Kciuk w górę i brawo
No dobrze, doszliśmy więc do tego, że kuchnia przeciętnego Polaka jest mierna, nic nie warta, że opychamy się świństwami i ogólnie kulinarnie jesteśmy „be”. Rozumiem więc, że pozostałe narody nie są „be”, są bardziej świadome, mądre, lepiej się odżywiają.
Nie jestem człowiekiem religijnym, ale na litość boską! czy jak lubię coś, co zawsze jadałam jako „fasolkę po bretońsku” to teraz mam mówić „fasolę z kiełbasą i sosem pomidorowym”? I co ja właściwie mam jeść?
Jeśli sięgniemy do polskiej tradycji kulinarnej, to powinnam żreć bigos, ale broń Boże litewski, bo może to jednak nie litewski i najlepiej nie jeść warzyw, bo to nie nasza tradycja kulinarna, w końcu to sprawka królowej Bony. Więc jak dodam do bażanta marchewkę, to już nie wiadomo czy to polski bażant. I znów będę „be” i fużyn.
A co do fast foodów – pokażcie mi fast food gdziekolwiek na świecie poza danym krajem, który serwuje dania oryginalne i przyrządzone zgodnie ze sztuką kulinarną. Hot-dogi w Nowym Jorku? A może chińskie szaszłyki na starym oleju, których smród powalił cała naszą wycieczkę? Chińskiego kierowcę też, więc to chyba nie różnica kulturowa. W Barcelonie fast food wyglądał jak nasz – był okropny i zalany sosami. Taki urok (lub nieurok) fast foodów.
Owszem, też się zżymam jak słyszę w telewizji: Dziś danie typowo chińskie – sajgonki. Też mnie trzęsie, jak oglądam kretyńskie programy kulinarne, w których ten schabowy staje się honorowym daniem polskim, reklamy, w których wszystko polewa się kechupem lub majonezem, skutecznie zabijając smak. I rozumiem, że krytyk musi się czymś wykazać, a najłatwiej wykazać się ironią i drwiną.
Nie rozumiem natomiast, czemu Krytyk uczepił się biesiadowania, które akurat JEST tradycją polską, picia piwa, które też JEST tradycja polską, żarcia tłusto, co też jest naszą tradycją narodową? To albo krytykujemy brak tradycji, albo tradycje (bynajmniej wcale nie chlubne).
I o ile zgadzam się z negatywną oceną naszych „restauracji” i „gospod”, to cała reszta to miszmasz i pomieszanie doprawione zjadliwością. Taki polski fużyn właśnie.
1. Nie sądzę, żeby z tekstu wynikało, że inne narody są takie albo inne. Z tego co widzę, jest to opis tego co widać na naszym podwórku – nic więcej.
2. Co masz jeść? Co lubisz, to chyba proste? Ale jeżeli lubisz kiełbasy, które mają 15% mięsa…
3. Krytyk tak na prawdę w niewielkim stopniu się uczepił, bo w większym opisał uczepianie się autora książki – Wojciecha Nowickiego. Czy podziela jego opinię, to inna kwestia 😛
4. Tak ironia i drwina od niepamiętnych czasów służyły jako narzędzia, które w 'lekki’ sposób zwracały uwagę na ignorancję/nieprawdę/etc. Weźmy fraszki, w średnich szkołach omawiane. Czyż nie przyjemniejszy to sposób niźli przeklinanie? 😀
1. Polacy mają taką właśnie brzydką cechę – zawężają pojęcia do tylko jednego, właściwego kraju – swojego. Tymczasem nie da się oceniać pewnych zjawisk nie wychodząc poza granice własnego podwórka.
Przenikanie pojęć, smaków i nawyków kulinarnych to nie jest tylko nasza domena dzisiejszych czasów. Dzieje się tak od zarania dziejów, stąd trudno powiedzieć, co jest oryginalne, właściwe.
2. Dlaczego od razu zakładasz, że fasolka po bretońsku jest zawsze robiona na niskiej jakościowo kiełbasie? Ja takich nie jadam, ściągam dobre kiełbasy z drugiego końca Polski, a jednak fasolkę lubię.
I inna sprawa – skąd statystyczny Polak ma te dobre kiełbasy brać? Z hipermarketu, czy przydomowego rzeźnika, który też ich nie sprzedaje? Nie wiem, z jakich kręgów jesteś i w jakich się obracasz, ale u mnie widok kogoś, kto kupuje kilka plasterków salcesonu i 100 g pasztetowej to norma. I kostki, bo będzie zupa. Żeby kształtować świadomość kulinarną trzeba najpierw zaspokoić podstawowe potrzeby społeczne. A my, wbrew tendencyjnym kanałom telewizyjnym, jesteśmy społeczeństwem biednym, które na siłę próbuje równać do bogatszych państw.
3. No dobrze, nie uczepił. Opisał, co wyczytał. Zwracam honor i tym bardziej książki W. Nowickiego nie kupię, bo zalatuje tendencyjnością naszych czasów. Żeby być Gombrowiczem, trzeba czegoś więcej niż czepianie się wszystkiego.
4. Jest różnica między fraszką, bazującą często na przenośni i humorze przedstawionej sytuacji, a zajadłym tonem, jaki obecnie atakuje zewsząd. Właśnie ten ton narzuca wrażenie, że Krytyk zgadza się z autorem książki i stąd moje wcześniejsze do niego odniesienie.
Lubię tu zaglądać, ale niekiedy czuję się jakbym oglądała kolejne wiadomości TVN-u, a szkoda. Podobnie jak od bardziej świadomego Polaka w kuchni, tak i tu można oczekiwać czegoś więcej niż sztandarowy kotlet schabowy, prawda?
Także i ja chętnie tutaj zaglądam, co może zabrzmieć nieco narcystycznie, ale cieszę się, że ten blog stał się miejscem wymiany poglądów. Są one czasami pikantne, ale skoro Krytyk Kulinarny dopowiada w podtytule, że serwuje porcję słów na ostro, nie może być inaczej.
Na pocieszenie mogę obiecać, że kolejny wpis, który już jutro, jak zawsze w poniedziałkowy poranek, pojawi się na blogu, będzie zdecydowanie optymistyczny. No ale tak to bywa w kuchni, czasem słodko, czasem ostro.
Pozdrawiam i zachęcam do odwiedzin i komentowania!
wiem o czym gesslerowi chodzi. i potrzeba Polakom lekkiego: hej! co wy jecie! ale.. jednak jest to dosyc niesprawiedliwe. ja tam lubie jesc u babci. zla jestem, ze polubila jakies kostki czy inne rama-nie-smietany. no ale.. taki chyba los ewolucji. jem maczka, jak nie mam kasy to jem ziemniaki na 100 sposobow przez tydzien i o 4 w nocy po imprezie ten kebab. nie lubie kawioru czy ostryg. potrawy bardzo dziwne mnie nie ruszaja. fois gras.. totalnie nie dla mnie . ale uwielbiam jesc. rozne rzeczy. i nie uwazam, ze gotowanie tlusto i zalewanie tego piwem to jakas potwarz dla „prawdziej kuchni”. proste jedzenie jest fajne. girll jest cudowny. kielbacha, karkowa czy inna piers z kurczaka i super. do tego salata i pomidory z ogrodu. swiezy chrupiacy chlebek. i piwo. pierogi.. umieram. placory ziemniaczane z kwasna smietana.. ahh! jestem w niebie. babcine małosolne, bardzo czosnkowe.. no klękajcie narody.
ale zmierzam do tego: pan gessler chce kuchni idealnej, a takiej nie ma. nie zawsze bedziemy jesc bez kostek, bulionetek itp. zawsze jakas ciocia czy babaci beda chcialy wyprobowac nowinke z Claudi czy innego Poradnika Domowego. i ja sie nie bede burzyc. bo wszystko inne jest u nich smaczne.
a jezeli chodzi o nazywanie potraw z zachodnia.. eh.. co to za problem. moge te małosolne nazwac ogórami a la flaubert, i co to zmieni??
Gratulacje, kłaniam!
Wyjątkowo rozsądny i pozbawiony złych emocji, głos.
Osobiście nie mam nic do nazwy np.fasolki po bretońsku ( czy nawet – brytyjsku). W okresie późnego lata kupuję na ryneczku młodziutką fasolkę, prawdziwy boczek wędzony ( 28 pln/kg), najtańszą kiełbasę tego samego źródła ( 28 pln/kg), kupuję pomidory bawole serca z których robi przecier i gotuję FASOLKĘ PO BRETOŃSKU. Psucie : starej fasoli, quasi kiełbasy i boczku co na patelni puszcza wodę i zamieszanie tegoż koncentratem pomidorowym o zawartości 23% pomidorów – to też jest fasolka po bretońsku.
Ale czy istnieje prawdziwa krytyka, tykająca fachowo problemów żarcia?
Czy można w rozumowanie szerokiego społeczeństwa stworzyć kanony smakowe i sensoryczne dla fasolki po bretońsku. Powoli zaczynam popadać w zniechęcenie czytając „literaturę” o jedzeniu i całym anturage tegoż.
Pozdrawiam
A ja książkę kupie. Chociaż trochę męczy mnie marudzenie, to jest doskonałym przewodnikiem czego unikać;) Są miejsca świetne, są też beznadziejne, o tych i o tych warto mieć wiedze