Nie do wiary, że w kraju, w którym sklepy spożywcze, aby móc legalnie działać w niedziele, przekształcają się w placówki pocztowe, zaś placówki pocztowe, w których sprzedaje się cukierki, herbatę, rajstopy i biblie, a którym ustawodawca nadał specjalny wyjątek na takie działanie pozwalający, są w niedziele zamknięte na cztery spusty, odsetek cierpiących na schizofrenię to niespełna jeden procent populacji. I broń Boże brzydszej!
Być może co nieco wyjaśniłoby stosowne badanie populacji mężczyzn w wąsach, którzy miast spawać w suchym doku, zakładają przyciasne garnitury i pokazują się w telewizji, snując zastanawiające wizje polepszania sytuacji uciemiężonych pracowników poprzez ustawowe pozbawianie tych pracowników dostępu do pracy.
Oto za ich sprawą od kilku lat w funkcjonuje w Polsce od początku niedbale napisana ustawa zakazująca handlu w niedziele. Za jej sprawą wszystkim miało być lepiej, a najlepiej małym sklepikarzom, którym ustawa zakazująca handlu w niedziele w drodze wyjątku pozwoliła na handel, jeśli za ladą stanie właściciel z rodziną. Wszystko to w duchu dbałości o społeczną funkcję niedzieli, która choć przede wszystkim ma być dla Boga, to także dla rodziny.
W statystykach wszystko powinno się zgadzać, bo rodziny, które dotąd wspólnie spędzały niedzielne w galeriach handlowych, zaczęły go spędzać w kolejkach po hotdogi przed stacjami benzynowymi, które – jako kolejny wyjątek – mogą handlować pomimo zakazu i to nie tylko paliwem, ale przede wszystkim spożywką, alkoholem i przemysłówką, na czym doskonale wychodzą, bo – w przeciwieństwie do placówek pocztowych – z tego wyjątku korzystają.
Nie wszystkim się jednak zgadza, bo sklepikarz, który na co dzień dowozi towar, rozlicza płatności, oblicza ekspedientkom pensje, podatki, składki, urlopy, zwolnienia lekarskie, robi przelewy i składa tuziny obowiązujących pracodawcę pism – a który aby utrzymać siebie, swoją rodzinę i ekspedientki, które mają w niedziele wolne, w owe niedziele osobiście biega między jedną kasą a drugą albo piątą, bo tyle ich ma w swoim sklepiku – czuje presję sieci, które z miesiąca na miesiąc stają się coraz silniejsze. Dynamika rozwoju dyskontów, które sobotnimi ofertami specjalnymi skutecznie zasysają klientelę osiedlowych sklepików, nigdy nie była lepsza. Z rynku znikają sklepy małych sieci wiejskich i osiedlowych, które od czasów upadku GS Samopomoc Chłopska i PSS Społem stanowiły obiekty pierwszego wyboru w obliczu konieczności zaspokojenia indywidualnej potrzeby alkoholowej lub rodzinnej chrapki na tost z margaryną. Puste miejsca szybko zapełniają nowi gracze – Netto 3.0 z trzysetką obiektów po Tesco, które miało nas już tak dość, że się w końcu wyniosło, oraz nowa wciąż u nas sieć Aldi, do której rodacy żywią swoisty sentyment z czasów stanu wojennego, zwłaszcza ci, którzy na przemycie czekolad z Niemiec w latach 90. minionego wieku pobudowali sobie willę oraz daczę i otoczyli obie podwójnym szpalerem tujów, tuj i tui. A ch… (-olipcia) weźmie te tujowe odmiany!
Owszem, dobrą intencją ustawodawcy było sponiewieranie wielkich i uszczęśliwienie mikrych, ale skoro dobrymi intencjami piekło brukują, to nie dziwota, że mikrym przychodzi się zwijać, a sieci kwitną jak letnia woda w sadzawce. Teraz, jako sponad tej wody lazuru lilije, otwierają się jedna po drugiej – właśnie w niedziele, bo skoro Żabka mogła i nic, potem otworzyło się Intermache a nawet Bricomarche, to dlaczego nie mógłby dajmy na to Kaufland? Pardon bon ton, ale Carrefour też chce! I tylko gastronomów z galerii handlowych szlag trafia, choć może i dobrze, bo dzięki temu przynajmniej wiedzą, że żyją, w głębi duszy chwaląc Pana za spuszone im pandemiczne zapomogi, które jakoś ustabilizowały ich dramatyczną już od pierwszych niedziel zakazu sytuację.
Panowie w garniturach nagłaśniają, że są przeciw i grożą pięścią oraz poprawką do ustawy. Są do tego w pełni uprawnieni, bo nawet nadwiślańska demokracja toleruje prawo do sprzeciwu a każdemu wolno chcieć się spotkać z prezesem Obajtkiem choć na przykład dla spawaczy kadłubowych czy hajerów przodowych taka chęć pewnie pozostanie w sferze marzeń.
Z prawa do protestu korzysta zresztą cała plejada niezadowolonych z różnych powodów. Oto jednego dnia w porannej audycji jednej ze stacji telewizyjnych nagłośniono akcję przeciwko mężczyznom paradującym po mieście bez koszulek. Tymczasem innego dnia w tym samym programie ukłony i wyrazy uznania przekazano mężczyźnie, który bez koszulki po ulicy chodził. I cóż z tego, że mężczyzna ów jeszcze rok temu żył w ciele kobiety, skoro to właśnie kobiety od lat postulują o możliwość zdejmowania w miejscach publicznych nie tylko koszulek ale nawet biustonosza?
Moje ciało, moja własność – głoszą aktywistki i bardzo dobrze, choć gorzej, jeśli takie ciało nie rezonuje ze stylistyką wyhialurowanego piękna wylewającego się z mediów społecznościowych, a mimo tego dąży do tego, by tam błysnąć. Takie ono piękne, że aż obrzydliwe – powie jeden, choć drugi może być przeciwnego zdania – iż tak odrażające, że aż śliczne. To znaczy jeden z drugim mogli być takiego zdania od 4 czerwca 1989 roku, kiedy skończył się w Polsce komunizm, ale czy może także dziś?
Z prawa do swobody wypowiedzi, które wywalczył nam ten sam ruch, który dziś mało skutecznie acz wielce dolegliwie niektóre wolności próbuje nam odbierać, skorzystała niedawno intensywnie aktywna na elektrołamach mediów społecznościowych Agnieszka Kaczorowska. Z gronem swoich fanów podzieliła się myślą, iż razi ją modna ostatnio promocja brzydoty. Choć Instagram, na który ta moda przynajmniej na razie zdaje się nie docierać, to możne nie najbardziej fortunne miejsce na takie refleksje, to refleksja wywołała skutek przewidywalny – skandal i oburzenie. Czy dlatego, że medium przekazu niewłaściwe? Że forma wyrazu rażąca? Że treść nieprawdziwa? Nieistotne. Istotnie jest to, że w jednym z artykułów, w którym autor roztrząsa sprawę, czytelnik dowiaduje się „dlaczego post Agnieszki Kaczorowskiej jest szkodliwy”. Tytuł brzmi podobnie do tematu pracy pisemnej z religii, którą dawno już temu zadał mojej klasie katecheta: „Dlaczego Jezus jest dla ciebie wzorem”. Od razu skojarzyła mi się Golgota i poczułem się nieswojo, ale to pewnie skojarzenia nieprawidłowe i powinienem przeprosić.
Tak czy owak w sprawie Kaczorowskiej głos zabrali zatem mądrzejsi, którzy wolność wypowiedzi cenią tylko wtedy, gdy treść tej wypowiedzi zgadza się z pojmowaną przez nich definicją wolności. Dlatego, aby poprzeć obie strony tego jakże ważkiego sporu, toczonego w jakże nieprzyzwoicie nieprzystających do jego istoty mediach, przez jakże kompetentne w tej sprawie twarze, dodaję głos swój skromny, postulując prawo do piękna dla wszystkiego i wszystkich, w tym do dań, które w sytuacji nieschizofrenicznej nazwałbym odrażającymi. Dziś łączę się jednak z tym niemal jednym procentem populacji i zaprzeczam, iżbym potwierdzał, że tak to brzydkie, iż aż piękne. Choć zastrzegam także, że jeśli coś podobnie plugawego mi podacie, to bądźcie pewni, że bez wahania zwrócę.
Do kuchni, ma się rozumieć!