Wysokobłonnikowa wieloziarnista bułka z mąki z pełnego przemiału z pastą z ciecierzycy? Batonik proteinowy? A może koktajl sojowy z jarmużem? Co włożyć dziecku do plecaka na dobre szkolne śniadanie?
Z początkiem roku szkolnego, kiedy nowe roczniki idą do pierwszej klasy, w wielu domach dyskutowane są ważkie dylematy żywnościowe – czy dawać dziecku do szkoły śniadanie, a jeśli tak, to jakie? Takie pytania rodzice zadają najczęściej sobie nawzajem a odpowiedzi konfrontują z zawartością internetu, opiniami znajomych, choć czasami pytają też mnie. Tym razem działam wyprzedzająco i sprawdzam, co rodzice wkładają dzieciom do szkolnych plecaków.
Wyniki badań zaskakują. Wbrew obiegowym opiniom, iżby dzieci miały jadać w szkole wyłącznie zakupione w przydrożnych dyskontach czipsy i batoniki, ich drugie śniadania wyglądają na przemyślane. Ba, w wielu wypadkach mienią się zdrowymi, można je też opisywać w kategoriach aktualnych mód. Wygląda na to, że podążanie za wskazaniami wynoszonej na wyżyny sedna ludzkiej egzystencji dietetyki zdaje się dziś równie istotne jak dbałość o przewiewność obuwia, jakościowy skład sznurowadeł czy krój bielizny. W czołówce szkolnych śniadaniowych trendów są dziś zatem pudełka i kubki, które poprzez odpowiedni dobór designu, kolorystyki oraz lóg modelują społeczny status dziecka i – to chyba ważniejsze – rodziców.
Zawartość modnych pudełek i kubków wcale nie jest mniej istotna niż opakowanie. Malownicze kompozycje umieszczanych w pudełkach specjałów przypominają z wyglądu japońskie bento. Brązowo-szare kostki samodzielnie wypiekanego chleba z pełnoziarnistych mąk sąsiadują z dekorowanymi bielą kostek tofu kleksami domowych past i pasztetów ze strączkowych. Burgery z kaszy i kotlety z otrębów spoczywają na kromkach przesmarowanego kokosowym smalcem bezglutenowego pieczywa. Rodzice stawiają bowiem sprawę jasno – może i dzieciak nie jest alergikiem, ale warto dmuchać na zimne, przecież w każdej chwili może się nim stać. Poza tym nie zaszkodzi zadbać o dowóz wysokowartościowego błonnika, dobroczynnego białka i eliminację glutenu.
Warzywa? Bywają. Niekiedy w przesadnych ilościach, jak choćby wówczas gdy dziecko ma w plecaku wielkiego ogórka, kawał patisona i gigantyczną paprykę. Nawet jeśli to rzeczywiście zje, to zgłodnieje ledwo kilka mgnień po ostatnim przełknięciu. Na szczęście zelżeje mu wówczas tornister – kilogram masy z pleców mniej. Czasami jednak rodzice prezentują wprost przeciwny i wielce osobliwy stosunek do warzyw. Uważają je za diabelskie nasienie nowoczesnej hydroponiki albo zwyczajną bombę fungicydów, pestycydów i nawozów sztucznych.
Opcja kubkowa siłą rzeczy raczej nie stroni od owoców i warzyw. Z czegoś trzeba te kubeczkowe koktajle robić, choć frakcja przelęknionych hydroponiką i pestycydem miksuje jarmuż, nasiona chia, jagdy goji. Skoro złudna świadomość, iż składniki owe rosną na rajskich grządkach ujmuje im psychostresu, to niech miksują. Mniej ortodoksyjni do blendera wleją zwykły jogurt, ale ci bardziej przejęci wybiorą mleczko migdałowe, kokosowe albo sojowe. Choć jest mniej swojsko i znacznie drożej, to w ich mniemaniu kuszenie losu wystawianiem dzieci na kontakt z laktozą nie wchodzi w grę. To argument ciekawy, jeśli zaznaczyć, że laktozy w fermentowanych przetworach mlecznych nie ma.
Ta wielobarwna parada szkolnych śniadań to emanacja sączącego się zewsząd ideologii dietetyzmu, która jednak z przyzwoitych zasad zdrowego żywienia zrobiła wielką wydmuszkę. To prawda, że błonnikowe megabomby są polecane przez specjalistów od zdrowego żywienia, ale wszystko ma swoje ramy, także ilość błonnika w przeliczeniu na kilodzieckodzień! Dając wiarę każdemu słowu telewizyjnych wróżek stawiających dietetyczne horoskopy, w które one same nie wierzą, bo wierzyć nie mogą, gdyż głosząc je podczas egzaminów nie dostałyby certyfikatów doszkalających kursów, którymi się legitymują, doszliśmy do ściany zbiorowej egzaltacji przedietetyzowanymi właściwościami jedzenia. Z jednej strony traktujemy je jako laboratoryjnie analizowalne pokarmy, a z drugiej jako narzędzie kreowania wizerunku i to nie tyle dzieci ile własnego. Skutek jest taki, że dzieci stały dziś się zakładnikami paradietetycznej foodkultury, którą z pietyzmem nawozimy parującym obornikiem parawiedzy i to w ilościach niesłychanych.
Sam fakt, że jarmuż jest zdrowy, nie oznacza przecież, że podawanie go dzieciom w charakterze wyłącznego składnika szkolnych śniadań, pójdzie im na dobre. Nie jest zatem prawdą, że wyposażając dziecko w jarmużowy koktajl zapewnimy mu pełnowartościowe śniadanie i to niezależnie od tego, czy sporządzimy go z mleka kokosowego czy sojowego. Idąc dalej, naukowo potwierdzone zalety błonnika nie mogą uzasadniać wyposażania dziecka w wysokobłonnikową kanapkę z pastą ze strączkowych wzbogaconą nasionami i orzechami, bo dziecięcy organizm zamiast na lekcji będzie się koncentrował na trawieniu tego głazu, który wrzucamy mu do żołądka. Równie nieuzasadniona jest inklinacja do białka, które wielu wciąż uważa za bardziej wartościowe niż węglowodany i tłuszcze, którym z osobna przypisuje się chorobotwórczość a łącznie otyłą śmiercionośność.
Tymczasem jedzenie jako takie nie uśmierca. Wprost przeciwnie, odżywia. Aby jednak swoją funkcję mogło wypełniać, należy powściągnąć egzaltację dietetyką i rozwinąć zainteresowanie logiką. Dziecko musi zabrać do szkoły śniadanie zbilansowane, czyli takie, które zawiera nie tylko białko, ale też tłuszcze i węglowodany. Nie ma potrzeby uciekania od pszennej bułki na rzecz pumpernikla, zwłaszcza jeśli dziecko za pumperniklem nie przepada. Nie ma też podstaw, aby wierzyć w magię kokosowego smalcu, bo poza skutecznością w szybkim opróżnianiu naszych kieszeni, innymi nadmocami ten tłuszcz się nie legitymuje.
Co zatem rozsądny rodzic powinien pakować dziecku do tornistra? Prostą i poręczną kanapkę z wypiekanego na zakwasie zwykłego chleba posmarowaną masłem i obłożoną żółtym serem albo wędzonym łososiem z liściem chrupiącej sałaty, na przykład rzymskiej. Dobrym wyborem będzie też bułka z masłem i powidłami albo dżemem. Zamiast zwykłego masła dobrze sprawdzi się masło orzechowe, które spowalnia trawienie węglowodanów, a więc uspokoi tych, którzy tradycyjną polską kanapkę poczytują za nazbyt lekkostrawną.
Tymczasem lekkostrawność domowej kanapki to w warunkach szkolnych zaleta a nie wada. Dzięki niej dziecko łatwiej i lepiej napisze sprawdzian, a i przez kozła przeskoczy na tyle rączo, aby ocalić własne krocze. Warto też zaznaczyć, że skoro kanapki pakowane są w papier, to łatwo da się je schwycić i zjeść zgodnie z zasadami higieny. Nawet się nie łudźmy, że przed konsumpcją polskiego bento chociaż jedno dziecko pobiegnie umyć ręce. Kąski wprowadzi sobie do ust brudną ręką,a wraz z nimi wpadną tam gigakolonie szkolnych bakterii.
A co z tofucznicą, nasionami chia i jagodami goji? Jedzcie je zdrów, ale sami! Nie smakuje, nie pomaga, ale też i nie szkodzi. Spożywajcie w skupieniu i bez obaw. Przynajmniej koledzy z biura będą mieli odrobinę oddechu po seriach skutków ubocznych pasztetów ze strączków, które tak cenicie.
Taki artykuł mi się podoba. Racjonalny, wyważony, w dodatku wyśmiewający debilizm intelektualnych niektórych „umysłowych”.
Nie ma gorszej rzeczy niż wpajanie młodych osobnikom gatunku Homo-sapiens, jakichś marksistowskich, poronionych teorii. Popatrzcie na rodziców i to, czym karmią (nie tylko żywniościowo) swoje dzieci, a zobaczycie, w jaką stronę zmierzamy i kim co osobnicy, którzy niestety (lub na szczęscie) są dzisiaj rodzicami.
Póki co, widzę że „moda na eksperymenty” trwa. Moja odpowiedź jest prosta:
EKSPERYMENTUJCIE NA SOBIE DEBILE, A NIE NA WŁASNYCH (choć faktycznie nie są waszą własnością) DZIECIACH, BO NAWET CHOMIKI NIE SĄ TEGO WARTE.