Ryb w Bałtyku jest coraz mniej i niewiele wskazuje na to, żeby wkrótce miało się to znacząco zmienić.
Czytelnicy moich tekstów zapewne znają mój dystans do przywoływanych tu sensacji. Muszę jednak przyznać, że choć znacząca większość powyższej mieszanki przerażenia i oburzenia to nic ponad przejaw mocno przesadzonej ludzkiej histerii, która musi się przetoczyć nad zagadnieniem wakacji nad Bałtykiem na progu każdego letniego sezonu, bo bez niej uznano by go za nieudany, to faktem niepodlegającym dyskusji jest niski poziom zarybienia Bałtyku. Dokumentują go sami rybacy, ze zwyczajowych połowów powracający z prawie pustymi sieciami. Urzędowe okresy ochronne na połowy poszczególnych gatunków, coraz bardziej rygorystyczne limity połowowe dla okresów, w których połowy są dozwolone, a także całkowite zakazy połowów wprowadzane ad hoc i na czas nieokreślony, skutecznie dziesiątkują brać rybacką.
W nawiązaniu do tej inicjatywy, zasięgnąłem opinii u Pauli Barbeito z Fundacji na Rzecz Bioróżnorodności oraz realizowanej w ramach Slow Food kampanii Slow Fish, zwłaszcza że kilka dni temu miała miejsce konferencja poświęcona problematyce hodowli i połowu ryb na świecie, której bacznie się przysłuchiwałem. Jak zauważa Paula Barbeito, konsumenci wciąż mają nikłą wiedzę na temat poławianych gatunków ryb. Dość powiedzieć, że średnio licząc znają ich co najwyżej 10. Jeśli zaś wziąć pod uwagę, że na świecie poławia się ponad 250 gatunków, to takie zachowanie konsumenckie jest nieracjonalne. Tymczasem nadmierna konsumpcja najbardziej popularnych w handlu gatunków ryb szkodzi morskiemu ekosystemowi i prowadzi do zmian w morskiej sieci troficznej.
Paula Barbeito zwraca przy tym uwagę na znaczenie bioróżnorodności oraz na rolę rybaków w kontroli populacji poszczególnych gatunków. Ich wiedza i doświadczenie nie tylko w zakresie samych połowów ale też specyfiki siedlisk i bytowania gatunków występujących na ich łowiskach, ma związek ze stosowanymi metodami połowów oraz formami przetwórstwa. Tymczasem dyktowana także przez operatorów rynku redukcja różnorodności dostępnych w handlu gatunków przekłada się na erozję tej profesji, a w konsekwencji także nieodwracalną utratę praktycznej wiedzy i doświadczenia oraz miejsc pracy, co ma niszczący wpływ na lokalne społeczności.
Z pomocą mogłyby przybyć siły Unii Europejskiej i pod postacią europejskich programów rzeczywiście przybywają, co zauważa też Paula Barbeito. Niemniej rybacy prowadzący połowy na małą skalę muszą konkurować o fundusze i przestrzeń morską z operatorami akwakultur, czyli hodowli ryb morskich na wielką skalę. To właśnie dzięki nim konsumenci mają błędne wrażenie, że dostęp do morskiej ryby o dowolnej porze roku to norma. Do tego wpływ przemysłowych hodowli ryb morskich na ekosystem mórz i oceanów jest co najmniej dyskusyjny.
Próbą przechylenia szali na korzyść rybaków, którzy swoim działaniem mogliby skutecznie zawalczyć o dobrostan ryb bytujących dziko w obszarach ich połowów mogłyby być niezależne systemy lub znaki jakości. Paula Barbeito wskazuje na Peix Nostrum, markę stworzoną przez rybaków z łowisk woków Ibizy i Sant’Antoni. Udało się im uzyskać wsparcie od regionalnych władz i lokalnych samorządów oraz od środowisk naukowych. Inicjatywa wyszła jednak bezpośrednio od nich, a myślą przewodnią było danie konsumentom narzędzia do odróżnienia ryb i owoców morza poławianych lokalnie od tych sprowadzanych oraz wyraźne wskazanie związku takich połowów z dobrostanem miejscowych łowisk i społeczności.
O ile wspierane centralnie systemy certyfikacji mogą sprawdzać się w branży rybołówstwa przemysłowego, to w przypadku rybaków wykonujących połowy na małą skalę większe znaczenie może mieć wsparcie miejscowej społeczności, w szczególności wszelkie metody bezpośredniej sprzedaży do rybaka do konsumenta. W opinii Pauli Barbeito programy certyfikacyjne prowadzone na dużą skalę dają konsumentowi złudne wrażenie sprawczości, niejako zdejmując z niego obowiązek interpretacji podawanych na etykietach informacji. W istocie postawienie znaku równości między logo programu certyfikacyjnego a podejmowaniem wyboru w duchu zrównoważonego rozwoju bywa złudne. Zainteresowanie konsumentów programami certyfikacyjnymi prowadzi przy tym do sytuacji, w których rybacy wykonujący połowy na niewielką skalę zamierzający podjąć współpracę z odbiorcami hurtowymi są zmuszani do przyjęcia narzucanego przed globalne organizacje warunków systemu certyfikacji. Wymagają tego odbiorcy, czyli klienci supermarketów, w których ryby są sprzedawane.
Jak w tej skomplikowanej sytuacji regulacyjno-rynkowej mogliby odnaleźć się nasi bałtyccy rybacy, póki co pomstujący na zmniejszające się z roku na rok limity połowowe? W opinii
Pauli Barbeito jednym z rozwiązań mogłoby być CSF, czyli rybołówstwo wspierane przez miejscowe społeczności (w tłumaczeniu:). CSF to forma alternatywnej sprzedaży świeżych ryb i owoców morza pochodzących z lokalnych źródeł, która daje konsumentom udziały w połowach za opłaconą z góry składkę. Jak argumentuje Paula Bareito, rybołówstwo wspierane przez społeczność ma na celu budowanie więzi między rybakami i konsumentami ale też oceanem. Być może to szansa na ocalenie od zapomnienia wymierającego na naszych oczach rybackiego fachu po polskiej stronie Bałtyku?