Home masowa turystyka Sezon dobry choć inny, pieniądze leją się strumieniami, ale co będzie dalej?

Sezon dobry choć inny, pieniądze leją się strumieniami, ale co będzie dalej?

0

Hotelarze i gastronomowie chwalą sobie letni sezon i odrabiają pandemiczne straty. Czy to poprawa na stałe i co będzie po sezonie?

Choć sezon letni jeszcze się nie skończył, hotelarze i gastronomowie już wykazują zadowolenie, a jego poziom rośnie wraz ze stopniem pożądliwości wakacyjnego adresu. Nie wszędzie jest dobrze, o czym alarmują mnie zaniepokojeni pustkami w trzewiach wyrafinowanych lokali restauratorzy żyjący dotąd z turysty biznesowego i zagranicznego. Za to całkiem nieźle bywa u tych, którzy albo zdążyli się dostosować do zmieniającej się charakterystyki ludzkich wolumenów, w tym roku głównie z polskiego interioru, albo od zawsze na takiego turystę byli nastawieni. Powodów do narzekań nie ma zatem ani Półwysep Helski, ani Mierzeja Wiślana, podobnie jak i wszystkie nadbałtyckie kurorty od Dębek aż po Rowy.

Jak potwierdzają eksperci, w tym roku letni ruch turystyczny koncentruje się bowiem nad Bałtykiem, który wybiera teraz jakieś 60 procent urlopowiczów. To przekłada się na ruch w restauracjach oraz obłożenie hoteli i pensjonatów, z których spora część rejestruje obłożenie na poziomie 90-95%, zupełnie nieosiągalne w ubiegłym roku, za to typowe dla letnich sezonów sprzed wybuchu pandemii.

Mogłoby się zatem zdawać, że mimo zagrożenia kolejnymi falami pandemii ruch turystyczny wraca do normy, a skoro tak, należałoby sądzić, że teraz będzie już tylko lepiej. Tymczasem gdy bliżej przyjrzeć się specyfice tegorocznego ruchu turystycznego, gołym okiem widać zmiany, które nie pozostaną bez wpływu na ofertę noclegową i gastronomiczną po sezonie. To oznacza, że restauratorzy i hotelarze już teraz powinni przeanalizować, na co nastawiać się w nadchodzących miesiącach.

Bar Kaszubski serwuje „tradycyjnego” kebaba

O tym, że profil turysty odwiedzającego polskie Wybrzeże zmienia się od kilku lat pisałem już wielokrotnie, odnosząc się do rosnącego poziomu zamożności segmentu polskich rodzin cieszących się dotąd niskimi dochodami, żałując tym samym, iż perełki polskiego Bałtyku ulegają pospolitej pauperyzacji. Oto wraz z rosnącą na pożywce socjalnych programów rządowych siłą nabywczą Polaków, rodacy dotąd nie wyściubiający nosów poza kebab za rogiem, jęli podejmować trud wypraw na kanikułę, wykazując szczególną predylekcję do i tak zatłoczonej i opętanej przez komary i meszki drogi wojewódzkiej numer 216 prowadzącej na Hel, jeszcze bardziej rozmieniając przy tym na drobne i tak już dolegliwą miejscową lichość.

W tym roku sytuacja uległa jeszcze głębszej dramatyzacji, bo z jednej strony polskie kurorty straciły niemal całkowicie dopływ turystów dewizowych, którzy z racji wyższych niż przeciętne oczekiwań byli skłonni szerzej rozwierać portfele, a z drugiej strony wypełniły się po brzegi turystą krajowym, w tym także tym, który zrezygnował z wyjazdów zagranicznych. W efekcie od pełnego dotąd Skandynawów i Niemców Wybrzeża, po tętniące Amerykańskim akcentem Krupówki, najpopularniejszym słowem słyszanym na wakacyjnej ulicy jest nasza tradycyjna, swojska i polska „k… mać”, co być może należało jakoś wiązać z trudnościami w zaopatrzeniu w małpki, które już przed szóstą rano znikają z miejscowych sklepików.

W rzeczy samej żaden to sarkazm, bo masowy alkoholizm nad polskim morzem jawi się naszą niepotrzebnie chyba osromioną antycnotą. Walor ów dla wielu wątpliwy, a dla mnie nie do przyjęcia, bije po oczach na przykład w przywołanej wyżej vlogerskiej sondzie ulicznej z jednego z najbardziej wziętych polskich kurortów, Mielna, przez samego vlogera określanego mianem miasta, które „niszczy każdego”.

Niezależnie od tego, czy Mielno niszczy rzeczywiście, czy też nie, może być niedrogie, co być może stanowi clou jego sukcesu, jakkolwiek taki sukces mierzyć. Oto władze Mielna podjęły walkę z nieuprawnionym w ich mniemaniu pogłoskom na temat polskich paragonów grozy. Publikatorów takich paragonów władze Mielna uznały za niewiarygodnych, bo – choć na prezentowanych paragonyach wyraźnie widać pozycje i ceny – lokalne władze nie są w stanie dojść do porządku, kto, co zamawiał i za ile. Korzystając z okazji miejscowy burmistrz poświadczył informację o możliwości spożycia w Mielnie obiadu za cenę nieprzekraczającą dziesięciu złotych. Dla jakiegoś abstynenta może to rzeczywiście być karta przetargowa, choć nie jestem pewny, czy z takim indywiduum chciałbym zasiąść do stołu.

Tak czy owak zmieniająca się charakterystyka ruchu turystycznego powinna dać do myślenia tym wszystkim, którzy w przeciwieństwie do operatorów budek z goframi, lodami i watą cukrową, nie zamierzają zawrzeć swoich podwojów na cały następny rok aż do lata. Obiekty całoroczne już dziś muszą przygotować ofertę dostosowaną do zmieniającego się profilu odbiorcy, a ten z pożądanego biznesmena w podróży zdaje się ewoluować w kierunku rodzin z dziećmi o nierozpoznanych jeszcze potrzebach.

Na posługujących się firmowymi kartami kredytowymi biznesmenów nie ma co liczyć, o czym mówią nawet obsługujący wzięte polskie lotniska taksówkarze. Ruch biznesowy w ostatnim roku zamarł, a to oznacza, że ci, którzy liczą na wysypujące się z pękatych portfeli banknoty o wysokich nominałach w euro, powinni jak najszybciej uznać te nadzieje za płonne.

Niewiele zmieni się też w wolumenach turystów zagranicznych odwiedzających Polskę. Nie musi się to wcale wiązać z nadzwyczajnie wysokim wrażeniem zagrożenia wirusem w naszym kraju. Wystarczy, że Hiszpanów, Włochów czy Francuzów ostro przećwiczono już na miejscu, wejście do restauracji, kawiarni a nawet pociągu uzależniając od wylegitymowania się tak zwanym „paszportem covidowym”. Efekt mrożący takiego rygoru w połączeniu ze znacznie bardziej dolegliwym niż w Polsce przebiegiem pandemii w tych krajach będzie mitygował potencjalnych turystów przez opuszczaniem własnych pieleszy, być może w podobnym zresztą stopniu jak ma to miejsce u nas.

Niezależnie od tego zagraniczne kurorty przygotowują się do potencjalnego najazdu turystów po definitywnym zakończeniu pandemii, co być może nastąpi już w przyszłym sezonie. Najśmielej na tym polu poczynają sobie władze Wenecji, przed pandemią przepełnionej jednodniowymi turystami korzystającymi z ofert tanich linii lotniczych i znacznie bardziej zamożnymi z pływających megahotelowców. Jedni i drudzy rozpierzchli się wraz z przerażającymi relacjami rosnących list zgonów śmiertelnych ofiar koronawirusa. Jeszcze dwa miesiące temu przerażeni wizją masowego bankructwa wenecjanie marzyli o powrocie turystów do opustoszałego miasta. Ci w końcu się pojawili, a skoro się pojawili, to błyskawicznie porzucono lęki i szybko ogłoszono, że od następnego sezonu pojawiać się będą mogli w ramach miejskiej reglamentacji, a więc po przekroczeniu specjalnej bramki i uiszczeniu określonej opłaty.

Reglamentacji nie przewidują póki co Chorwaci, którzy robią wszystko, aby ruch turystyczny rozkręcić z pełną siłą. W przeciwieństwie do konkurencji z innych części Europy, obostrzenia w Chorwacji są minimalne – potwierdzenie szczepienia, ozdrowienia lub najtańszy test dla niezaszczepionych. Z tej oferty szczególnie chętnie korzystają Polacy, których nad chorwacki Adriatyk wybrało się tego lata niemal milion. To historycznie rekordowy wolumen człowieczy z nadwiślańskich szarug uciekający nad słoneczne plaże, ale biorąc pod uwagę silne zaangażowanie promocyjne Chorwatów w polskich mediach, stosunkową nieodległość tamtejszych plaż od naszych blokowisk oraz możliwość dojazdu tam własnym wehikułem, co wpisuje się zresztą w popandemiczną stylistykę podróży, trudno się dziwić, że Polacy złaknieni zagranicznego urlopu w ciepłym kraju podążają właśnie w chorwackim kierunku.

Warto pamiętać, że gdy wrócą, dołączą do zasobów klienteli branży hotelarsko-garstronomicznej w Polsce, którą nawiedzać będą w szczególności podczas świąt Bożego Narodzenia, sylwestra, Nowego Roku i Wielkiejnocy oraz szeregu polskich długich weekendów, w tym tych mniej typowych, na przykład związanych z obchodami Wszystkich Świętych, Narodowego Święta Niepodległości, Bożego Ciała, Matki Boskiej Zielnej czy zwyczajowej majówki. Dla nich hotelarze i gastronomowie już dziś powinni szykować kuszące oferty ze schabowym z kapustą na czele, bo dający się ponieść magii polskiego fine dine prezesi zarządów i dyrektorzy wykonawczy, ponoć tymczasowo usidleni w sieci wideokonferencji, póki co nie będą ich nawiedzać.

Brak danych, czy w ogóle kiedykolwiek.

NO COMMENTS

LEAVE A REPLY

Please enter your comment!
Please enter your name here

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Exit mobile version