Jak losy amerykańskiego burgera oddają specyfikę polskiej wolności
McDonald’s w latach 90 ubiegłego wieku święcił w Polsce triumfy, o jakich każda inna sieć mogła tylko marzyć. Wcale nie dlatego, że burgerowy gigant trafił w gusta Polaków. Zdaje się, że wręcz przeciwnie, bo słodka miękka bułka przesmarowana keczupem i majonezem a przełożona wołowym klopsem nijak wpisywała się w schematy polskich podniebień. Kanapki wówczas jadano, owszem, ale nie na gorąco i nie z wołowiną. Słodką bułkę przekładano co najwyżej dżemem, choć częściej rwano ją i maczano w mleku. Chleb smarowano margaryną i obkładano żółtym serem – łagodnym lub ostrym – albo przekładano pasztetową, salcesonem, w bogatszych domach aparatczyków lub powszechniej od święta – szynką i wówczas także masłem. Burgery Polakom nieszczególnie smakowały, podobnie jak majonez Hellmanns, którego producent po latach bezowocnej walki o swoją lepszość i prymat nad tym, który krnąbrni Polacy uważali za lepszy, został w końcu zmuszony do stworzenia specjalnej receptury dostępnej wyłącznie nad Wisłą. McDonald’s postąpił zresztą podobnie, stąd w karcie swojsko brzmiący Wieśmak, ponoć od lat cieszący się u jego niezłomnych konsumentów opinią najprzedniejszego.
Warto przypomnieć, że w początkowej fazie obecności usieciowionego amerykańskiego gastronoma na polskim rynku za jedną bułkę przełożoną klopsem życzył on sobie 17 tysięcy ówczesnych złotych. To w przeliczeniu na złotówki po denominalizacji 1,70 nowego złotego. Wydaje się niedużo, ale jeśli dodać, że średnie miesięczne zarobki to w przeliczeniu na nowe pieniądze to 290 złotych, owe niepełne dwa złote za burgera wygląda już nieco poważniej. Za miesięczną pensję Polak mógł sobie wówczas kupić nieco ponad 150 takich burgerów. Dziś może ich kupić 700 i to jeszcze z gratisem, jeśli wybierze stosowną ofertę.
McDonald’s, niezależnie od swojego dziwacznego jak na polskie gusta menu, był czymś więcej niż tylko jadłodajnią. I niezależnie do tego, że pierwsze załogi do polskich oddziałów szkolono w Moskwie, gdzie sieć działała już wcześniej, i że pierwsze dostawy frytek sprowadzano z Rosji, McDonald’s stanowił w otwartej właśnie na świat Polsce wielkie tego świata okno. Był symbolem zachodniego dostatku, nieznanej u nas prokonsumenckiej kultury konsumpcjonizmu ale też symbolem wolności – te złote łuki przybyły przecież z samego jej serca, zza oceanu.
Po pewnym czasie, gdy okien na świat pootwierało się więcej a na lans i randki chadzało się pod inne adresy, większą uwagę zaczęto przykładać do nie tak istotnego wcześniej menu. Pojawili się dietetycy, którzy w połączeniu bułki z mięsem zaczęli upatrywać przyczyn kulejącej kondycji zdrowotnej współczesnych społeczeństw. Za nimi wyrośli aktywiści przeciwni globalizacji, dla których McDonald’s stał się jej uosobieniem. Głos zabrali chemicy, wyliczając ile substancji dodatkowych znajduje się w koncernowych frytkach, choć być ich tam nie powinno. McDonald’s powoli stawał się passe ale nauczycielki z prowincji wciąż lgnęły do jego mitycznej wielkości, fundując dzieciom pozorowane wycieczki do dużego miasta, na przykład na ekologiczne warsztaty, których kulminacją była wizyta w Maku.
Choć niewielu interesują efekty jakościowe takiej polonizacji burgera, autorski burger rodzimych mistrzów jest dziś w karcie niemal każdej polskiej restauracji. Wraz ze spolonizowaną pizzą i spolonizowanym kebabem stanowi teraz trzon naszej nowej kuchni narodowej. A oryginał? No jest sobie dalej w amerykańskich fastfoodach. Ale kto by się przyznawał, że chodzi do Maka? Nawet jeśli chodzi, to chodzi, ale i tak wybiera polskie, bo tu jest Polska i my, Polki i Polacy, mamy prawo jeść takie burgery, jakie chcemy. I pizze też. I kebaby.
No bo co nam zrobią, jak nas złapią?