Jednym z moich niedawnych urodzinowych prezentów był reprint Dziennika Bałtyckiego z dnia moich narodzin w 1975 roku. Zaskakujące, ile miejsca na łącznie ledwie czterech szpaltach gazety poświęcono sprawom żywności i podróży. O czym informowano?
„Dziennik Bałtycki” to istniejąca do dziś jedyna już regionalna gazeta codzienna wydawana w Gdańsku. Przed laty, obok nieistniejącego „Głosu Wybrzeża” i równie nieobecnej popołudniówki, swojego rodzaju protoplastki współczesnej bulwarówki, „Wieczoru Wybrzeża”, była jednym z trzech dzienników ukazujących się w Trójmieście i okolicach. „Wieczór” rzeczywiście pojawiał się w kioskach w godzinach popołudniowych, więc zdarzało mi się, że za czasów młodości rano zaopatrywałem się w „Dziennik”, czasami „Głos”, a popołudniu w „Wieczór”. Dziś, kiedy informacja dostępna jest non-stop i wszędzie, taki zwyczaj można by traktować jako ekstrawagancję. Tymczasem jeszcze dwie dekady temu prasa miała gigantycznie większe niż dziś znaczenie, a dostęp do niej bywał utrudniony. Powszechnym zwyczajem było wówczas zakładanie sobie w kioskach osobistych „teczek”, do których kioskarka wtykała tytuły wcześniej zamówione przez zaprzyjaźnionych klientów.
Gazeta sprzed lat sprawia wrażenie trudno czytelnej, na zamieszczonych w niej fotografiach niewiele widać, czcionki są małe a tekst zagęszczony. Mimo wszystko widać jednak sporo. Dlatego też zaskoczony mnogością jak na codzienne wydanie regionalnego dziennika doniesień związanych z jedzeniem i podróżami, postanowiłem przyjrzeć się im bliżej i sporządzić mały raport z numeru 24 (8496) „Dziennika” z dnia moich narodzin. O czym informowano ówczesnych spożywców a dzisiejszych smakoszy?
Tuż obok, oddzielony krótką notką na temat decyzji amerykańskiego Senatu o powołaniu komisji w sprawie nomen-omen nielegalnych podsłuchów prowadzonych przez służby specjalne, widnieje informacja o kończącej się rozbudowie Krajowego Portu Lotniczego w Warszawie, zaznaczając, że proces inwestycyjny został znacznie przyspieszony. Efektem modernizacji miała być zwiększona przepustowość portu, która już wkrótce miała się zwiększyć z 1200 pasażerów dziennie do miliona rocznie. Dziś w tym porcie jest znów tłoczno, choć może w miesiącach lockdownów nieco mniej, i choć sporo mówi się o zupełnie nowym porcie – centralnym, to w sprawie przyspieszania procesu inwestycyjnego cisza.
W „Dzienniku” znalazłem też informację dotyczącą komunikacji kolejowej i to również na pierwszej stronie. Na jednym z trzech zamieszczonych na niej zdjęć widnieje oto wizerunek pierwszej polskiej lokomotywy spalinowej o mocy 3000 KM, którą zaczynały wówczas produkować poznańskie zakłady Cegielskiego. Rzecz to dla mnie nostalgiczna, bo właśnie takie lokomotywy ciągnęły po Ostbahnie składy osobowe, w których zasiadałem osobiście, podróżując z domu na uczelnię i z powrotem. Choć resztkowe składy piętrowe jeżdżą jeszcze po Ostbahnie, acz tylko w wakacje i w relacji Chojnice-Hel, to nie ciągnie ich już nowoczesna wówczas spalinówka a małe „stonki” – być może równie wiekowe acz z pewnością znacznie bardziej zawodne. Wszystkie pozostałe połączenia regionalne na linii Ostbahn obsługują dziś szynobusy.
Na stronie drugiej, tuż nad kilkoma rzędami nekrologów a obok lakonicznej ilustrowanej nieczytelnym zdjęciem informacji o wybuchu bomby przed sklepem w Londynie, szóstym w kolejności w ciągu minionych 12 godzin, miejsce znalazł stosunkowo obszerny materiał pod wiele mówiącym tytułem „Jaja w soli – zawsze świeże”. Autor donosi o wynalezieniu skutecznej metody na przedłużanie trwałości jajek, szczególnie przydatnej w okresie jesienno-zimowego spoczynku niosek. Objaśnia, że praktykowane dotąd metody chłodzenia oraz wapnowania jaj miały być krytykowane przez konsumentów. Jak pisze, jaja chłodnicze „nabierały swoistego zapaszku” i trudno było z nich usmażyć smaczną jajecznicę, zaś jaja wapnowane pękały podczas gotowania. W tym stanie rzeczy z pomocą przyszedł Edward Czubakowski, który ustalił, że najlepszym sposobem na przechowywanie jaj jest przesypanie ich solą, jednak w taki sposób, aby jedno nie stykało się z drugim, a swój wynalazek opatentował. Jak kwituje autor, jajka przechowywanie w soli, której w Polsce jest wszak pod dostatkiem, zachowują świeżość przez co najmniej 6 miesięcy, a może aż do dziewięciu. Choć dziewięciomiesięcznym jajom wciąż daleko do chińskich jaj stuletnich, powyższe miało nieść miłośnikom jajecznic nadzieję na otwarty do nich dostęp o każdej porze roku, skoro – jak z zadowoleniem kwituje autor – od tej chwili nawet w środku zimy każdy będzie mógł zjeść jajko niemal jak takie „prosto od kury”.
Jajko stało się też tematem wiodącym notki na stronie trzeciej. Tym razem wystąpiło w roli narzędzia przestępstwa praktykowanego wówczas w Rzymie. Oto pojawiać się tam mieli bezwzględni złodzieje czający się na futra bogatych dam, z jajkiem w ręku gotowi ograbić z drogiego przyodziewku nieświadomie zagrożenia niewiasty. Przebiegły sposób zdaje się całkiem prosty. Na głowie potencjalnej ofiary złodziej miał rozbić surowej jajko, a gdy jego zawartość jęła oblepiać futro, przy przerażonej i – jak chce autor tekstu – niczego nie podejrzewającej damie znienacka stawiał się żwawy pomocnik, gotów pomóc w zdjęciu futra. Podstępnie odarta z szat niewiasta nawet nie zdążyła zauważyć, w którą stronę opryszkowie prysnęli – rzecz jasna razem z futrem.
U dołu trzeciej strony znalazł się zaś artykuł na temat mrożonek. Jego autor informuje o walorach zdrowotnych placków, pyz i pierogów, a za naukowcami z Państwowego Instytutu Żywienia i Żywności podaje zawartość witaminy C, PP, B1 i A oraz wapnia, fosforu i żelaza w pierogach z kapustą i grzybami, które określa jako wysokie. Dodaje, że najwięcej witamin i składników mineralnych mają zawierać mrożone knedle z truskawkami. Nadmienia też, że na przestrzeni minionych pięciu lat wolumen produkcji mrożonek wzrósł w Polsce niemal dziesięciokrotnie. Dzięki nowoczesnemu parkowi maszynowemu i współpracy producentów ze specjalistami od żywienia, polskie mrożonki mączno-ziemniaczane odpowiadają standardowi światowemu. Mrożone pierogi, pyzy i placki z lat 70. wysoko oceniano też pod względem kalorycznym. Jeśli pamiętać, że wówczas żywność wciąż postrzegano w kategoriach potencjału wyżywienia populacji, nic dziwnego, że w materiale pochwalono mrożone kluski półfrancuskie za ich 2500 kcal na kilogram. Za wartość kaloryczną sięgającą 2000 kcal na kilogram pochwalono też mrożone krokiety i kopytka.
Na ostatniej stronie gazety znajdujemy między innymi publikacje o charakterze interwencyjnym. Jest tam krótka notka o dziennikarskiej interwencji w sprawie nowego przejścia podziemnego w Gdyni, które z niewiadomych powodów wieczorem i w nocy jest nieoświetlone, za to oświetlone pozostaje położone obok stare przejście, które jednak wyłączono z użytku. Redakcja zamieszcza także przeprosiny czytelnika, który zgłaszając wcześniej swój sygnał na temat niekulturalnego taksówkarza, pomylił numery boczne taksówek, w wyniku czego kierowca omyłkowo wskazanej w gazecie taksówki doświadczył niezasłużonych nieprzyjemności. Podawanie danych pojazdów zdaje się zresztą wówczas w prasie standardem. Oto w trzech kolejnych notkach na temat kolizji podano numery rejestracyjne pojazdów uczestniczących w kolizjach. Dzięki temu każdy mógł poczytać, że prowadząca warszawę o numerach 31-82-GA Halina I. nie zachowała należytej ostrożności, wpadła w poślizg, a następnie na drzewo, prowadzący stara o numerach 84-68-XB Leon J. zajechał drogę prowadzącemu jelcza 25-35-GK, w wyniku czego nastąpiło zderzenie obu pojazdów, a 68-letnia Aniela Sz. wpadła pod prowadzonego przez Edmunda J. żuka o numerach GO-13-37.
Ciekawe, co na ich temat za jakieś pięćdziesiąt lat będą pisać nasi następcy?