Dzisiejszy odcinek powstał w dużej mierze za sprawą moich czytelników oraz blogerów, którzy postanowili podzielić się wrażeniami z jarmarków adwentowych, które odwiedzili.
Najbardziej medialny w tym roku okazał się równie kameralny co uroczy jarmark organizowany dorocznie w sąsiedztwie pałacu w Łomnicy, a to za sprawą telewizyjnych Wiadomości, które na kilka dni przed Świętami wyemitowały materiał na ten temat. Tak, tak, to ta sama Łomnica, która słynie z doskonałych serów, ale na jarmarku można było kupić nie tylko sery, ale i pierniki, swojskie wędliny, przetwory i dekoracje. Szczegółową relację blogerską z jarmarku prezentuje Travelling Milady. Warto się z nią zapoznać.
Warto choćby dlatego, że prawdziwy jarmark adwentowy w iście świątecznym stylu to w Polsce wciąż rzadkość. Stała czytelniczka Krytyka Kulinarnego, Iwona 'Poshy Gourmet’ Sodkiewicz z Poznania przedstawia relację z poznańskiego jarmarku w barwach raczej odwilżowych. Oto, co pisze specjalnie dla nas:
Nasz poznański jarmark bożonarodzeniowy oferował klasykę, czyli grzaniec, niestety tylko jeden rodzaj-czerwone wino, gęś i produkty z gęsi, pajdy chleba ze smalcem.
Było sporo słodyczy, od cukierków począwszy na drożdżówkach i jagodziankach kończąc. Sokole oko mogło wypatrzeć słynne rury – przysmak serwowany u nas z okazji Wszystkich Świętych, ale jak widać w tym roku także z okazji Bożego Narodzenia. Okazja zupełnie nie pasowała, przeto Poznaniacy potraktowali stoisko z dużą dozą rezerwy, bo to tak jakby opłatek wigilijny jadać na co dzień jako przystawkę. Słychać było nawet pogłoski, jakoby te rury nie były autentyczne. Poza tym można było zjeść pieczone kiełbaski, karkówkę, ogórki kiszone, czyli to, co zwykle i jak zwykle.
Samo miejsce, gdzie znajdował się nasz jarmark tak przecież malownicze – Stary Rynek – zupełnie nie dodało mu splendoru. Nie było muzyki, światełek, żadnych ozdób. Wiemy, że po Euro miasto trapią problemy dziury budżetowej, ale po co w takim razie organizować coś połowicznie? Zwłaszcza, że niedaleko, w Niemczech, istnieje mnóstwo jarmarków bożonarodzeniowych, które można odwiedzić bez problemu. Może przyszły rok nas czymś zaskoczy? Oby!
Iwona postanowiła nie czekać aż rok na potencjalne zaskoczenie i, zainspirowana poszukiwaniem ducha poznańskiego jarmarku, a jednocześnie podekscytowana myślą, że gdzieś przecież takiego ducha z pewnością znajdzie, nabyła bilet kolejowy i pojechała do Kolonii, skąd specjalnie dla nas przesłała o wiele bardziej optymistyczną relację, którą rozpoczęła pytaniem:
Czy marzyliście o odwiedzeniu Alicji w jej krainie czarów? Ja, tak. Długo nie miałam okazji, ale pewnego grudniowego dnia stało się. Tą krainą okazała się Kolonia nad kapryśnie wzburzonym Renem, kusząca jednymi z najpiękniejszych Weihnachtsmarktów w Europie. Jest ich w tym mieście wiele, ale zdecydowanie najurokliwszy i największy znajduje się przy słynnej katedrze. Każdy zbłąkany wędrowiec znajdzie drogę do niego podążając za zapachami ulatującymi znad bezliku straganów. Na pierwszy plan wybija się oczywiście korzenny aromat wina grzanego, który ku memu zdziwieniu występuje tu również w wersji białej (sic!) oraz ognisty feuerzahngebowle (czyli grzaniec z płynnym karmelem i 'szusem’ rumu). Klasyczny grzaniec podawany jest z tzw. kija, jak piwo, co dodaje atmosferze elementu bezpretensjonalności.
Przychodzą tu dosłownie wszyscy, by posłuchać muzyki na żywo (od standardów jazzowych po klasyki bożonarodzeniowe), zjeść currywursta, langosza, ucierane na zamówienie placki ziemniaczane, pieczarki z sosem serowym, hiszpańskiego churrosa, pieczonego specka (tłumy pod stoiskiem), gorących kasztanów (u nas niestety prawie nie do kupienia), czy by po prostu powałęsać się i rozkoszować widokami i zapachami.
Jest też coś dla bardziej wybrednych jak choćby maści organiczne (a jakże!), dżemy, miody, nabiał oraz wina z lokalnych nadreńskich winnic.Wszystko to ozdobione milionem świateł, światełek, ruchomych figurek, kunsztownie wykonanych rzeźb i malunków, ruchomych szopek. Nawet bez śniegu czuć tu magię. Choć akurat tego dnia spadł, co w tej okolicy nie dzieje się często. Dobry omen na święta dla wszystkich!
Nieco lepiej niż Poznaniu, choć nie aż tak dobrze jak w Kolonii, wypadł jarmark adwentowy w Gdańsku. W tym roku był zdobny w okołojarmarkowe koncerty i wernisaże, ale gdańscy smakosze nie mieli zbyt wielu okazji do zachwytu.
Kaszubski żytni chleb był wprawdzie doskonały, litewskie wędliny ciekawe, a regionalne wódki budziły uzasadnione zainteresowanie, ale chleb z wędliną i wódka to zdecydowanie za mało, aby nazwać jarmark bożonarodzeniowym, a stanowczo za dużo, aby mówić o nim w kategoriach adwentowych. Zabrakło czekolady, pierników, marcepanów, orzechów, tych smaków, które ze Świętami nieodłącznie się kojarzą. Nie zabrakło za to stoisk z damskimi torebkami z plastiku, góralskimi kierpcami i, a jakże, grillowanymi serowymi gomółkami, być może oscypkami. Niewiele pomógł Mikołaj, czy też Gwiazdor, jak czasami na Pomorzu się go nazywa, nawet ten opowiadający dzieciom bajki w uruchomionej w tym roku na potrzeby jarmarku starej Zbrojowni.
O wiele lepiej wypadł jarmark adwentowy w Krakowie. Jak donosi obserwatorka ludzkich zachowań i jedna z moich ulubionych blogerek, Olga, na krakowskim rynku można było w tym roku i przekąsić, i przepić, i poczuć świąteczny klimat.
Bożonarodzeniowe targi na krakowskim Rynku Głównym są w tym roku prawdziwą gratką dla podniebienia. W zielonych budkach rozstawionych tuż obok Sukiennic w każdy weekend pojawiają się producenci żywności regionalnej, biorący udział w Małopolskim Festiwalu Smaku, który odbywa się już po raz ósmy.
Znajdziemy tu miody z prywatnych pasiek, naturalne sery z mleka owczego, koziego i krowiego, wędliny wyrabiane według tradycyjnych receptur, wędzone ryby słodkowodne, domowe chleby, ciasta i ciasteczka. Jest też nugat i trójkąciki tortu Pischingera, sprzedawane na obleganym stoisku firmy Ciasteczka z Krakowa. Można również kupić piwa z łódzkiego browaru Koreb albo spróbować odpustowych słodkości: krówek w tysiącach smaków, kolorowych lizaków, czekolady, lukrowanych pierników.
Na głodomorów czekają stoiska z grillowanymi na miejscu szaszłykami i kiełbaskami, węgierskie langosze, grillowane oscypki i chleb ze smalcem podawany z kiszonym ogórkiem oraz, oczywiście, kebab. Nie mogło zabraknąć lokalnego akcentu w postaci tłumnie obleganych „beczek” z grzańcem galicyjskim – do nich ustawiają się największe kolejki.
Za wszystkie przesłane materiały serdecznie dziękuję. Jeśli ktoś z korespondentów pozostaje niepocieszony pominięciem jego treści, spieszę ukoić jego ból świątecznymi życzeniami, które kieruję też oczywiście do wszystkich czytelników:
Wymarzonych Świąt Bożego Narodzenia, pełnych nie tylko dobrego smaku ale i dobrej energii!
Więcej zdjęć z Kolonii (fot. Iwona):
[nggallery id=2]
Więcej zdjęć z Krakowa (fot. Olga):
[nggallery id=3]
Więcej zdjęć z Poznania (fot. Iwona):
[nggallery id=4]
Więcej zdjęć z Gdańska:
[nggallery id=5]
Do mnie sery łomnickie dotarły kurierem w Wigilię. Po degustacji melduję, że powinno się je zdecydowanie upowszechniać!
Chyba zostanę ambasadorką marki 😉
Ja je kiedyś zamówiłem również kurierem i również byłem zadowolony.
Z tym upowszechnianiem, to niestety „tu jest Polska”, a nie elegancja-Francja czy inne Włochy lub Anglia i tu jest tak, że 1 ser = 1 producent. Właściwie, to te sery nie mają prawa w ogóle nazywać się łomnickie, bo są tylko wpisane na LPT, nie widzę, w nich żadnego związku z lokalnym „terroir”. To są po prostu dobre, kozie sery ekologiczne. Na Dolnym Śląsku dobry jest również Kamiennogórski Ser Pleśniowy, produkowany, niestety tylko przez 1 producenta.
W zasadzie, to patrząc na te jarmarki w Polsce, w tym „jarmark” w Lublinie (przechodziłem, akurat gdy rozkradano kramy, potem nie miałem możliwości już więc nie przysłałem zdjęć, nie ma czego żałować) i ogólnie na sytuację, to czarno widzę cały rynek i perspektywy. Na względną „normalność” w stylu WB czy Niemiec, nie mówiąc o krajach południa, nie ma co liczyć w tym pokoleniu. Czechy mają więcej serów regionalnych z certyfikatami unijnymi, można je kupić w normalnym sklepie. U nas, jedynie Koryciński z certyfikatem, można kupić na jarmarku/w galerii handlowej, raz na miesiąc, Bryndzę Podhalańską trzeba zamawiać przez internet.
Z drugiej strony, dobrze, że nasze mleczarnie rejestrują swoje produkty w systemie Jakość Tradycja, całkiem sporo jest tutaj twarogów, które lubię.
A dodam, że w dyskoncie (wiadomo jakim)można było ostatnio dostać z 10 serów regionalnych z krajów zachodnich, głównie WB (w tym West Contry Cheddar – żadna rewelacja), Francji (Picodon – gorszy od Łomnickich), Włoch. Może za 1000 lat będzie można w Anglii czy Włoszech dostać w markecie lub sklepie specjalistycznym, Ser Łomnicki z apelacją. Przy dobrych wiatrach.
Sery Łomnickie z gospodarstwa Kozia Łąka są z całą pewnością produkowane przez jednego producenta 🙂 Gospodarstwo mieści się w Łomnicy, więc oczywiście, że sery są produktami lokalnymi i mają prawo nazywać się łomnickie.
Ja bym wolał, żeby wytwarzało go kilkudziesięciu czy nawet 100-150 producentów, połączonych w jakiś związek producencki. Tak się przecież wytwarza większość serów lokalnych we Francji czy Włoszech, zresztą i w Ameryce, w stanie „serowym”, czyli Wisconsin, nikt nie działa w pojedynkę. W Polsce, niestety, jedynie w czasie wojny, ludzie potrafią i są chętni do współdziałania, stąd mój komentarz o perspektywie milenium.
Brak umiejętność współdziałania to jedna z najważniejszych bolączek polskich producentów. Do tego ograniczone zaufanie, podejrzliwość, nieuzasadniona mania niszczenia konkurencji – to wszystko ma podłoże historyczne ale historią nie da się w nieskończoność usprawiedliwiać ksenofobii i sobiepaństwa. Schować widły, pójść na kawę albo nawet na wódkę i działać. Działać!
Może nie sama umiejętność jest przeszkodą co brak chęci i wiary w sensowność. Są w Polsce przykłady świetnie działających grup producenckich, które świetnie sobie radzą na rynku, producenci osiągają wyższe zyski niż ci, co działają w pojedynkę. Co ciekawe, największe zainteresowanie i największa skuteczność jest dla grup producenckich jest w Wielkopolsce. Spółdzielczość była w czasach zaborów i germanizacji, najlepszym orężem w obronie polskości. W Polsce międzywojennej, poza Wielkopolską, świetnie radzili sobie ze spółdzielczości Ukraińcy, właściwie całe przetwórstwo na Kresach Wschodnich było oparte na spółdzielczości. Za komuny, spółdzielczość, dodatkowo dobijano, siłą zaganiają rolników. Dzisiaj spółdzielczość kojarzy się jednoznacznie z komuną, a prywaciarz oznacza wolność „od systemu” i ucisku państwa. PSL coś działa, aby wskrzesić współdzielczość, ale nie wiadomo na ile to się zda. Polska jest właściwie białą plamą na mapie spółdzielczości w UE. I chyba jedyna zachęta to stworzenie wrażenia wojny i zaborów, tak, aby rolnicy i przetwórcy oraz mali producenci, w strachu przed „obcym, który przyjdzie i wykupi” zaczęli się łączyć. Niestety, raczej nikt na to nie pójdzie, bo widać to w handlu, że konkurencja dyskontów, kosząca małe sklepiki, które za granicą działają w kooperatywach, nie jest wystarczającym argumentem dla tworzenia wspólnych marek czy wspólnych sieci. Franczyza to zupełnie co innego, tego nie da się raczej zastosować w produkcji.