Mimo drożyzny coraz więcej gastronomów bezwstydnie spija śmietankę z tak zwanej opłaty za serwis, z której niejeden z nią obciążonych nie zdaje sobie sprawy aż… dokładnie przeczyta paragon!
@mmarkowski48
Mocno wiralowo niesie się też zakopiańskie doświadczenie innej TikTokerki, która w lokalu uchodzącym za najdroższy na Krupówkach zamówiła sobie latte macchiato i dwa desery.
@wyzszy_instytut_smaku To bez wątpienia jedna z najdroższych kawiarni w Zakopanem. #zakopane #zakopane2025 #gory
Zapłaciła za to 159 złotych i choć desery jej smakowały, to była niezadowolona z kawy, bo oczekiwała od niej… więcej. Pytanie, czy oczekiwanie było w pełni zasadne, skoro z wystawionej do kamerki karty menu oraz z trzymanego równie blisko obiektywu paragonu wynika, że zamówiła „latte macchiato”, które podczas recenzji dwa razy nazwała „kawą latte”. Tymczasem caffè latte różni się zasadniczo od latte macchiato i może stąd u tej pani rozczarowanie, ale co tam, skoro koniec końców nie liczy się przecież latte tylko szast, drama i zasięgi.
Choć oba przedstawione tu lokale są obiektywnie drogie, to wystawione w nich paragony ilustrują stosunkowo nowy na polskim rynku gastronomicznym problem związany z naliczaniem tak zwanej „opłaty za serwis”. Na Gubałówce do dwóch grzańców opłaty za serwis nie doliczono, a przynajmniej nie jest ona wyszczególniona na paragonie, za to już w lokalu na Krupówkach opłata za serwis na paragonie figuruje i wynosi 10 procent od całkowitej wartości zamówienia. Przed laty doliczanie „serwisu” było u nas niemal wyłączną domeną bardzo drogich restauracji, do których uczęszczali żyjący wówczas w aurze luksusu i ekskluzywnego wyobcowania dygnitarze i towarzyszące im prostytutki. Dziś staje się już zjawiskiem zdecydowanie bardziej demokratycznym, bo adoptowanym przez coraz większą liczbę lokali, a więc coraz powszechniej dolegliwym.
Kilka dni temu zasadność stosowania opłaty serwisowej zaakcentował jeden z najbardziej uznanych i utytułowanych mistrzów kuchni w naszym kraju, któremu przydarzyła się nieformalna wizyta z rodziną w punkcie sprzedaży jednej z sieci cukierni w Poznaniu. Sieć ta pozycjonuje się w wyższej skali cenowej, co przekłada się na 19 złotych za jedną gałkę loda, 20 złotych za kubek kawy z mlekiem i 38 złotych za kawałek ciasta. Za dwie kawy i coś do nich gość tej cukierni zostawił więc ponad 180 złotych, z czego ponad 18 złotych to opłata za „serwis”, o czym zorientował dopiero się po jakimś czasie, z zadziwieniem studiując paragon.
Wychodzi na to, że opłatę za „serwis” dolicza się już nawet w cukierniach, gdzie „serwis” polega na podaniu zamówienia nie w owiniętym w papier tekturowym pudełku, tylko na fajansowej zastawie do jednego z kilku prostych stolików ustawionych koło lady dla tych, którzy wolą sobie powetować już przy kasie. Do tego, jak czytamy w relacji, obsługa wykazywała brak profesjonalizmu, zaangażowania i zwykłego uśmiechu, a przy kasie stał słój… na napiwki. Tak, tak, bo opłata serwisowa to nie napiwek, co potwierdza nie tylko aura tajemniczości wokół decyzji gastronomów co do dysponowania kwotami takich opłat i ich dystrybucji między członkami załogi ale też między innymi tenże słój.
Gastronomowie bardzo często podkreślają, że informacja o opłatach serwisowych jest wyraźnie wskazana w karcie menu. Cóż jednak w sytuacji, kiedy gość stoi przy ladzie, składa zamówienie u kasjerki i pojęcia nie ma, że ten dodatkowy klawisz przed „równa się” podwyższa mu rachunek o 10 procent?
Psim obowiązkiem gastronoma jest podawanie gościowi ceny za świadczoną przez niego usługę gastronomiczną w formie ostatecznej i nieprzekłamanej, a swobodne saneczkowanie na powyższym to nic ponad nieobyczajne świństwo, któremu skapuje do koryta aż nadto obficie i to z niewłaściwej strony.
Zgadza się. Przepisy są w tej materii jednoznaczne i tak jak klient kupujacy cokolwiek w internecie musi być poinformowany ile ostatecznie zapłaci, tak klient i w „realnych” zakupach, niezależnie od lokalu/sklepu. Ostatnio spotkałem się z firmą, która właśnie w przypadku handlu internetowego narzucała klientom jakieś rzekome dodatkowe opłaty, już po zamówieniu. Co ciekawe, w przypadku odmowy zapłaty tejże dodatkowej opłaty, firma zwracała od razu cała kwotę i nie wysyłała towaru anulując zamówienie.
Jednym słowem, to jest zwykłe naciąganie, pazerność i zwykłe oszukiwanie klientów. Jeśli ide do lokalu, to jak byk, powinno być powiedziane/napisane że do ceny produktów jest doliczana jakaś kwota za serwis. Tzw. napiwki to jest niepisana zasada, zawsze daje 10% kwoty zamówienia, czasem 15% jak nie moge wyliczyć pełnej kwoty (o ile płace gotówką, bo jeśli kartą to nic nie daje). Żadne teorie o słabych zarobkach w branży, itd nie mają tu nic do gadania, nikt nikomu nie każe pracować w branży ani tym bardziej prowadzić takich biznesów. Mimo trudnych czasów tzw. lockdownów, znaczna częśc lokali, jakoś przetwała, głównie z naszych podatków, bo przecież wszyscy złożyliśmy się na tzw. „tarcze covidowe” i się składamy, płacąc codziennie inflacyjny para-podatek.
Mówiąc krótko – bojkotować naciągaczy, obsmarowywać ich, niech padają jak muchy. Niech przetrwają jedynie uczciwi. Ja mogę jadać w domu.