Dzieci chcą dobrego jedzenia, ale co z tego, skoro rodzice karmią je badziewiem.

Najbardziej zastanawiające i pouczające zarazem było to, że jeden z chłopców, który na samym początku oświadczył, że nie tyka ryb, bo ich nie znosi i usiadł w odległej części sali, w drugiej części spotkania ze mną sam zgłosił się do ogławiania i filetowania pstrąga.

Dzieci chcą dobrego jedzenia, karmią je badziewiemPośród różnorakich spotkań autorskich, wykładów i pogadanek trafiają mi się czasami także spotkania z dziećmi. Opowiadam im wówczas co nieco o kulturze stołu, wartościowych produktach, klasycznych potrawach, kuchni regionalnej, związanym z nią ceremoniale lub zwyczaju. Clou takich spotkań jest element praktyczny, w ramach którego zapraszam uczestników do wspólnego tworzenia czegoś dobrego, przy czym sam ograniczam się do koordynacji i doprawienia, wszakże nieodpowiednio doprawione najlepsze nawet składniki nie gwarantują udanej propozycji kulinarnej. Staram się przy tym, aby takie ćwiczenie miało wymiar wszechstronnie multisensoryczny tak, aby poprzez różne czynności związane z angażowaniem zmysłów skutecznie budować u dzieci jak najlepsze relacje z żywnością.

Kilka dni temu odwiedziłem moją dawną podstawówkę, aby porozmawiać tam z aktualnymi trzecioklasistami o śniadaniu. Spotkanie przybrało charakter dynamicznej dyskusji, bo młodzi uczniowie chętnie odpowiadali na moje pytania, zadawali też własne, a nawet dzielili się doświadczeniami. Rozmawialiśmy o tym, jak wygląda śniadanie dziś i jak wyglądało dawniej. Wymienialiśmy potrawy, nazywaliśmy ich składniki, wskazywaliśmy na możliwe warianty i różnorodność. Kilka chwil poświęciliśmy też zwyczajom regionalnym i choć dzieci nie wiedziały, co to jest frysztyk, ajntop, plata i grapa, nic to wielkiego, bo wszystko im drobiazgowo objaśniłem.

W końcu nadszedł czas na część praktyczną, której owoce miały stanowić obiekt degustacji, bez której nie wyobrażam sobie żadnego spotkania autorskiego poświęconego jedzeniu. Dla dzieci zaplanowaliśmy przygotowywanie kanapek z dwoma rodzajami typowo śniadaniowych past – jajecznej i twarogowej. Poza gotowanymi na twardo jajkami i tłustym twarogiem do dyspozycji uczestników był wędzony pstrąg z borowiackich hodowli, kawałek gotowanej szynki, śmietana, majonez, warzywa i zioła – zielony ogórek, rzodkiewki, groszek, dymka i koperek. Przyniosłem też jeszcze ciepły żytni chleb na zakwasie ze starej lokalnej piekarni.

Uczniowie zostali podzieleni na dwie grupy. Jedna zajęła się jajkami, druga twarogiem. Zadaniem części z grupy było rozdrobnienie jajek i twarogu, podczas gdy pozostali kroili ogórki i rzodkiewki, siekali dymkę, rwali koperek, dekorowali tacę liśćmi sałaty i rozkładali na niej kawałki chleba gotowego na przyjęcie gotowych past. Każdy miał jakieś zadanie i nawet jeśli ktoś na chwilę odrywał się od pracy, żeby zamienić kilka słów z kolegą czy odpocząć, to po chwili wracał do zadania, albo podejmował się nowego.

Wszelkie działania poprzedził pięciominutowy referat odczytany przez jednego z uczniów na głos. Merytoryczną część referatu przygotowała korporacja spożywcza, która wyprodukowała wegańską kanapkę z miękkiej bułki i roślinnych nuggetsów sprzedawaną w popularnej sieci sklepów spożywczych. Stanowił ją spis treści użytych do wytworzenia tej wegańskiej kanapki składników, wśród których większość, ze względu na skomplikowane nazewnictwo z nie do końca znanych nawet mi rejestrów biochemii, była trudna do odczytania. Referat był pięciominutowy, bo aż pięć minut zajęło wprawnemu lektorowi klasowemu przeczytanie wszystkich wymienionych w składzie substancji, przede wszystkim aromatów, zagęstników i konserwantów.

Po odczycie dzieci zapoznały się ze składnikami śniadania, które miały za chwilę sporządzić. Puściłem też w obieg dwa bochny żytniego chleba na zakwasie, prosząc, aby każdy dokładnie je obejrzał, powąchał i ponaciskał do woli. Bochny przeskakiwały z rąk do rąk, dzieci naciskały je chętnie, z zaciekawieniem przyglądały się ciemnej skórce, z zainteresowaniem chłonęły aromaty żyta i zakwasu, dziwiły się teksturze i wadze bochnów. Wyglądało na to, że większość z nich po raz pierwszy trzymała w rękach klasyczny żytni chleb. Nie był tak lekki jak ich codzienny z supermarketu, miał wilgotną i dziwnie klejącą się ośródkę oraz pachniał zbożem. Był inny niż większość dostępnego obecnie w handlu pieczywa, które wypieka się w skomputeryzowanych fabrykach. Tam nie ma czasu na opiekę nad zakwasem, garowanie i wyrastanie ciasta. Są za to przyspieszające procesy enzymy, stabilne technologicznie wypełniacze i kwasy organiczne markujące użycie zakwasu w procesie wypieku.

Jajka i twaróg dzieci rozdrabniały bez żadnych narzędzi, rozgniatając je manualnie. Poznawały strukturę surowca, proces przekształcania go w pastę i dostosowywanie konsystencji majonezem i śmietaną, w zależności od bazy, tak aby po wymieszaniu z innymi składnikami powstały pasty o parametrach umożliwiających ułożenie ich na pieczywie. Nic to, że w ferworze pracy ogórki zamiast w kosteczkę zostały pokrojone w słupki, rzodkiewki trafiły do jaj zamiast do twarogu, a część groszku została rozgnieciona w procesie rozdrabniania. Istotne, że dzieci tylko z niewielką pomocą same sporządziły sobie pełnoprawne śniadanie. To było ich dzieło, powstające we wspierających się wewnętrznie grupach, poniekąd w atmosferze międzygrupowego współzawodnictwa.

Najbardziej zastanawiające i pouczające zarazem było jednak to, że jeden z chłopców, który na samym początku spotkania głośno oświadczył, że nie tyka ryb, bo ich nie znosi, a następnie usiadł w odległej części sali, sam później zgłosił się do… ogławiania i filetowania pstrąga. Może to dlatego, że na jego decyzję odpowiedziałem ze zrozumieniem – iż to jego wybór i może nie jeść pstrąga, jeśli nie chce, choć niewykluczone, że kiedyś zmieni zdanie. Kiedy zauważył, jaką radość niesie grupie jego kolegów realizacja zadania, któremu się przyglądał, być może z naturalnej w tym wieku potrzeby współuczestnictwa w grupie, uznał, że czas zmienić nastawienie i spróbować własnych sił. Zgłosił się i dołączył do grupy.

Gdy opowiadałem o tym później innym nauczycielom, zazwyczaj nie do końca dawali wiarę. Dziwili się, że dzieci naprawdę garnęły się do mieszania rękami w misce z twarogiem, że rzeczywiście ciekawił ich chleb na zakwasie i zjadły kanapki z rybą. Mówili, że sami wielokrotnie próbowali przemycać wartościowe składniki własnym dzieciom, próbując je angażować do wspólnego przygotowywania posiłków w domu. Nie zauważyli przy tym ważnego kontekstu, że pracę grupy rówieśniczej w klasie przyrównują do pracy z rodziną w domu. W odróżnieniu od zadania rówieśniczego, które ma cechy współdziałania i współzawodnictwa zarazem, w kontekście których żadne dziecko nie chce być gorsze, pominięte lub wykluczone, nawet to samo zadanie realizowane w domu ma cechy rutynowego obowiązku jak wyprowadzanie psa, wynoszenie śmieci czy przedsenna ablucja, gdzie aspekt rówieśniczego współdziałania zastępuje aspekt hierarchicznej zależności.

Dzieci chcą dobrego jedzenia, karmią je badziewiemZ natury rzeczy bywam wyczulony na zachowania przy sole, a więc wiele razy miałem okazję spostrzec, jak rodzice, dziadkowie czy inni dorośli blokują młodemu człowiekowi chęć podjęcia ryzyka, sprawdzenia, spróbowania czy posmakowania. Ileż to razy karcono mnie rodzicielskim sykiem, iżbym nawet nie wspominał, że w szpinakowej tarcie jest szpinak, bo Dyzio nie lubi szpinaku. Ileż to razy powstrzymywano mnie przed ujawnieniem oczywistego faktu, że w zupie cebulowej jest cebula, bo Kryspin jej nie znosi. Ileż to razy obserwowałem, jak dziecko wyciągające rączkę w kierunku marchewki, selera naciowego czy oliwki, wycofywało ją prędko, gdy usłyszało pełne troski choć kasandryczne ostrzeżenie mamy, babci czy cioci: „przecież ty nie lubisz marchewki”!

Rodzice, którzy gusta i nawyki swoich dzieci zaczynają kształtować starannie formułowanymi mlekami modyfikowanymi, bezsmakowymi papkami ze słoiczków, ultraprzetworzonym badziewiem z saszetek, torebek i pudełek, nie są dla dzieci wiarygodnymi mentorami w odbywanej przez nich ważnej podróży ścieżką zmysłowego poznawania świata. Autorytetem nie może być rodzic, który obżera się ultraprzetworzonym chłamem, spłukując go rozpuszczonymi w farbowanej wodzie słodzikami. Nie może nim być tata, który idzie na mecz z torbą chipsów. Nie może nim być mama, która bezustannie odchudza się waflami ryżowymi i choć je ich coraz więcej, to robi się coraz grubsza.

Rodzice, w przeciwieństwie do was, wasze dzieci są nadzwyczaj bystre, szalbierczo spostrzegawcze, diabelsko zdolne i niewiarygodnie chłonne wiedzy o świecie. Jeśli tego nie zauważacie, to tylko ze względu na własne otępienie. Zastanówcie się zatem dobrze i odpowiedzcie sobie na takie bardzo proste pytanie – w którym maku powetowaliście sobie ostatni świąteczny spacer z dziećmi?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―