Głośno ostatnio u nas o kraftowych kebabach, które w związku z tym, że są kraftowe mają być jakoś lepsze, choć nadal składają się z mieszanego z mieszanym, kapusty, majonezu i fabrycznej buły, choć kosztują więcej.
O kraftowych kebabach mówi się najczęściej w związku ze stosunkowo nowym przedsięwzięciem Filipa Chajzera, który po odejściu z mediów zajął się małą gastronomią i przy mało oczywistej ulicy w Warszawie postawił własną budkę z kebabem o nazwie Kreuzberg Kraft Kebab. Skojarzenie to śmiałe, bo Kreuzberg jest dla kebaba tym, czym Filip dla Chajzera, czyli cnem tożsamości.
Jednak do czego odnosi się drugi człon tej nazwy, czyli ów „kraft”, ustalić nieco trudniej. Zagadnieniem zajęli się czołowi recenzenci vlogowi, którzy szybko stawili się przy kraftowym okienku Chajzera i równie szybko wydali liczne opinie, z których wynika niewiele, bo są ze sobą sprzeczne. Na szczęście impas został rozwiązany poprzez wydanie opinii wiążącej, której autorem jest naczelny degustator kebabi w Polsce, Książulo. Rękami i ustami własnymi oraz towarzyszących mu popularnego w sieci Wojka i wciąż enigmatycznego Mualana, wykazał, że produkt nie spełnia wiązanych z nim oczekiwań. Wiążący charakter tej opinii potwierdził sam Filip Chajzer, który już kilka tygodni temu w ostrych słowach zrecenzował zarówno samą recenzję, jak i recenzentów. W kraftowym piecu Chajzera wrze chyba nadal, skoro niedawno obraził się też chyba na dość znanego na Tik-Toku Blowka.
O tym, czym jest kraftowy kebab z Kreuzbergu dowiedzieć się można nie w Warszawie, a w Berlinie, gdzie biją źródła dönera, przekąski uznawanej przez wielu w Polsce za element kuchni narodowej, choć w rzeczy samej pochodzi ona z Berlina. To w stolicy Niemiec w latach 70. ubiegłego wieku stworzono i podano pierwszą porcję ścinanego z pionowego rusztu mięsa owiniętego kawałkiem pszennego chleba z dodatkiem jogurtowego sosu, rzecz określając mianem döner (kręcący się na ruszcie). Do autorstwa dönera przyznaje się wielu ojców, z czego kilku operowało w dawnej dzielnicy Berlina Zachodniego Kreuzberg, którą dziś uznaje się za kebabowe centrum stolicy Niemiec. I choć nie da się tego ustalić z absolutną pewnością, to wiele wskazuje na to, że znany i lubiany także w Polsce döner powstał właśnie gdzieś na berlińskim Kreuzbergu.
Pierwsze jego inkarnacje musiały być kraftowe z natury rzeczy, bo ponad pół wieku temu nikt nie słyszał o fabrykach, w których pod klauzulą tajemnicy przepisu łączono by oddzieloną mechanicznie od kostnych korpusów i gnatów pastę mięsną niedookroślonego autoramentu w wielkie lodowe wrzeciona, odmrażane później w kebab-jointach na gorącym opiekaczu, aby ułatwić operatorom odklejenie samoprzylepnej folii, w którą zmrożona postać jest owinięta, a z której część może się odklei albo rozpuści, co i tak nie ma znaczenia, bo pod solidną szlichtą rozpuszczonego sera żółtego, gumiastych frytek i lepkiego sosu majonezowego nikt się nie zorientuje.
Wychodzi na to, że kiedy owinięte w samoprzylepne folie masy kostno-mięsne zaczęto określać krotochwilnym mianem kul mocy, nadszedł czas, aby część segmentu wszędobylskich przekąsek jadanych gdziekolwiek i bez zbędnych pytań, wyróżnić jakąś cechą premium, choćby po to, aby na tle konkurencji być wyżej i móc skasować więcej niż ona. Właśnie tak powstało znane w Polsce pojęcie kebabów kraftowych i może nie byłoby w tym nic przeraźliwie złego, gdyby taki kraftowy kebab rzeczywiście był rzemieślniczy i lepszy od ogółu rynkowej miernoty.
Co ciekawe, ani na Kreuzbergu, ani gdziekolwiek w Belinie, pojęcie kraftowych kebabów nie istnieje. Wygląda więc na to, że zjawisko kraftowania masówki ma twarzyczkę słowiańską, która nieśmiało spuszcza wzrok, bo może gdzieś w głębi jej szczerej słowiańskiej duszy trochę jej jednak nie w smak. W Berlinie istnieje za to pojęcie kebabów kultowych, wśród których prym wiedzie nieusuwalny z podium Mustafa’s Gemüse Kebab, który odwiedzili chyba już wszyscy polscy vlogerzy kebabowi, niemal jednogłośnie uznając to miejsce za kebabią Wenus z Milo.
Ja nie zgadzam się z tym zupełnie, bo jeśli ktoś chce sprzedawać kebab kultowy, to oczekiwałbym że będzie to kebab co najmniej podobny w swojej istocie do tego sprzed pięćdziesięciu lat, sporządzanego z własnoręcznie przygotowanego pieczywa, sosu i mięs. Konfekcja półproduktów bezspornie wyklucza go z tej selekcji.
Döner kebab, który podpada pod oczekiwania wiązane w Polsce z kategorią „kraftowy” jadłem w berlińskim Imren.
Codziennie przed dziesiątą rano, czyli przed otwarciem baru dla gości, obsługa zakłada na opiekacz potężne wrzeciono złożone z wcześniej macerowanych plastrów wołowiny, plaster po plastrze nabijanej na rożen. Całość wieńczy solidna porcja jagnięcego tłuszczu.
W ladzie chłodniczej obok spoczywa rządek dań mięsnych i jarzynowym w sosach, które podaje się z ryżem. Nikt tu ani nie pisze, ani nie mówi o tureckiej tradycji, ale klimat kuchni Anatolii niesie się wokół aż nadto wyraziście.
W Imren zjadłem klasyczny döner kebab, czyli cienki placek z wołowiną nasączoną jagnięcym łojem, uzupełnioną różnymi świeżymi warzywami i jogurtowym sosem z czosnkiem, lekko później opieczony, a do tego słuszną porcję jagnięciny w papryce duszoną w pomidorowo-warzywnym sosie. Dönerów tego rodzaju w Polsce się nie spotyka, nawet w jointach obwołujących się krafowymi. Zaś w Imren nikt nie szkli oczu gościom kraftowością, bo każdy, kto poza okiem szklanym dysponuje też własnym, widzi, że obracająca się w rytm dönera ociężała porcja wołu wilgna od tłustego z jagnięcia, to rzecz prawdziwa, a więc surowa, nieodmrażana, ręcznie składana, opiekana na miejscu i od razu podawana.
Smakuje to prześwietnie i zupełnie inaczej niż nawet nasze najdroższe, czyli najbardziej kraftowe, kebaby. Pełne plastry wołowego mięsa wprowadzają do kebaba nieznaną nad Wisłą teksturę, łączącą soczystość i jędrność, która mielonym inkarnacjom jest zupełnie obca. Do tego jogurtowy sos z czosnkiem, który tak pierwotnie i prawidłowo penetruje kawałki mięsa, dodatkowo je nawilża i aromatyzuje. Nie ma tu miejsca ani na majonez, ani na inne jego inkarnacje z udziałem tłuszczów roślinnych.
Nie ma tu też miejsca na żadne kiszone ogórki ani na korniszony, a już tym bardziej na sałatkę szwedzką. Nie ma wreszcie miejsca na tego upiornego kurczaka z podłej hodowli na antybiotykach i mączce rybnej, który udaje u nas rzecz lepszą, niż być może, a to oznacza, że nie ma tu też przestrzeni na mięso mieszane, którego żądają u nas zarówno miłośnicy kebabów z klasycznego kulistego zlepka, jak i wyznawcy kraft-religii.
Ciesze sie ze ten temat zostal poruszony bo jestem antyfanem kebabow w ogole i bedac chwile w Kreuzbergu, nawet przez mysl mi nie przemknelo zeby to.sprobowac. Podobie jam nie probowalem Prawdziwego Kebaba od Prawdziwego Polaka choc wiekszosc znajonych co go jadlo, twierdzi ze najlepszy jaki jedli w Polsce. W Lublinie kebaby sa bardzo popularne i faktycznie nastepuje teraz kraftyzacja jak leci. Przepily mi sie juz piwa kraftowe, wrocilem do piw lokalnych z lubelskich wzglednie podlaskich browarow, niekoniecznie kraftowych. Mamy juz mode na rzemieslnicze lody, czekac tylko na rzemieslniczy chleb tostowy albo na kraftowe parowki.
To ze nastapi taki proceder, zwyczajnego dymania naiwnych glupcow, to bylo pewne. Obserwuje rynek zywnosci wysokiej jakosci od 15 lat juz i nic mnie nie dziwi, ostatnio zdziwily mnie jedynie burgery rzemieslnicze sprzedawana na wsi na festynie letnim znaczy sie dozynkach, choc co mlodsi miastowi pewnie nie wiedza co to takiego.
Dodam ze wieksza popularnosc na tych dozynkach cieszyly sie zwykle szczypki, jak ktos nie wie, to takie skodkie paluszki kolorowe, spotykane glownie w Lubelskim. Nie jadam.obecnie slodyczy choc na szczypke.sie skusilem, bo dawno nie probowalem. Ciekawe czy doczekamy sie kraftowych szczypkow czy rzemieslniczego Cebularza, bo przeciez ten regionalny jest za zwykly i za tani, choc juz nie tak jak kiedys.