Przez jednych uznawana za sposób na stały rozwój zachodniego świata i remedium na wyjście z ubóstwa mieszkańców biednej części globu, przez innych postrzegana jako wytrych do bogacenia się i tak dawno bogatych a biednienia i tak od dawna ubogich. Czym globalizacja jest dziś i jak wpływają na nią zachodnie obsesje na punkcie superfoods?
Zagadnienie zdaje się oczywiste. Z jednej strony globalizacja czyni świat wioską, w której wszystko jest dla wszystkich i wszędzie jest blisko. Ułatwienia w handlu dają nam możliwość raczenia się dojrzałą papryką w środku zimy, zamawiania najprzedniejszych owoców morza z dnia na dzień, sączenia każdego rumu z końca świata i niemal nieograniczone możliwości podróży oraz rozwijania kariery zawodowej, gdzie oczy poniosą. Z drugiej strony globalizacja niszczy lokalny koloryt, tradycje, zwyczaje i kultury. Na ich zgliszczach pomaga rozkwitać zuniformizowanym tworom, międzynarodowym korporacjom i sieciom, na różnorodnych dotąd obszarach ustanawiając właściwy sobie uśredniony standard. Dziennikarze stacji Deutsche Welle przyjrzeli się sprawie bliżej, a obraz swoich ustaleń przedstawili w obszernym dwuczęściowym reportażu.
Dziennikarze DW stawiają szereg pytań. Chcą ustalić, które kraje korzystają z szans, jakie pociąga za sobą globalna gospodarka, a które wolą chronić własne gospodarki kosztem ubogich. Zastanawiają się, dlaczego swobodzie przepływu towarów w handlu międzynarodowym towarzyszą restrykcje przepływu siły roboczej i to nawet tam, gdzie jej brakuje. Wnioski z reporterskiej podróży przez USA, Peru, Senegal i Europę wskazują, że choć globalizacja przysparza korzyści, między innymi poprzez niwelację barier narodowych i umocnienie relacji międzynarodowych, to jednak z korzyści tych czerpie zaledwie 30% mieszkańców świata.
Mimo iż hiszpańskie rolnictwo cierpi na dramatyczny brak rąk do pracy, unijne przepisy o zatrudnianiu cudzoziemców są coraz bardziej restrykcyjne a imigracja zarobkowa coraz trudniejsza. Tymczasem w Senegalu, i tak trapionym przez problemy wewnętrzne, globalne koncerny rolno-przetwórcze prowadzą grabieżczą politykę, odbierając miejscowym ziemię uprawną oraz blokując dostęp do i tak już przetrzebionych łowisk. Sowicie dotowane północnoamerykańskie rolnictwo zalewa rynki biedniejszych krajów tańszą żywnością, dzięki czemu rolnicy z uboższych obszarów Ameryki Południowej tracą możliwość zarobkowania. Jest tak na przykład w Peru, kraju spętanym łapownictwem, który nie ma środków na dotowania własnego rolnictwa. Choć wydobywa się tam surowce naturalne, finansową kontrolę nad nimi sprawują Chińczycy. Peruwiańczykom pozostaje jeszcze rybołówstwo, sektor dotąd nieopanowany przez globalne korporacje, ale może właśnie dlatego, że Chińczycy planują gigantyczne inwestycje w południowoamerykańskie porty, które zepchną sektor połowów na ekonomiczny margines.
Biedniejsza część na globalizacji nie korzysta albo wręcz traci. Zamożna część świata stawia za to coraz więcej ograniczeń przed poszukującymi pracy przybyszami z obszarów uboższych, którzy za sprawą globalizacji są zmuszeni do emigracji. Nie dość, że mieszkańcy obszarów biedy ubożeją jeszcze bardziej, to tracą dostęp do migracji zarobkowej. Sytuację pogarszają konsumenckie zachowania zamożnej części świata, w szczególności obsesje żywieniowe obywateli zamożnego świata zaspokajane kosztem mieszkańców obszarów ubogich. Tę kwestię poruszono w reportażu Insider Business pod znamiennym tytułem: Prawdziwy koszt obsesji na punkcie superfoods: açaí, durian i awokado.
Na temat panującej z świecie Zachodu mody na awokado, którą z powodzeniem można już nazwać obsesją, pisałem nie raz. Popyt i obrót smaczliwką jest tak duży, że generuje zainteresowanie grup przestępczych, które konkurują o przejęcie nad nim kontroli. W wyniku tego rolnicy uprawiający awokado w Meksyku zmuszeni są do stawiania zbrojnego oporu przeciw kartelom terroryzującym całe wioski.
Rosnący popyt na jagody acai kładzie się cieniem na okolice brazylijskigo Belem, skąd pochodzi większość dostępnych u nas jagód. Pewnie niewielu wie, w jaki sposób odbywa się ich zbiór. Rosną na szczytach drzew dorastających do 15 metrów i są zbierane ręcznie. Nie można ich jednak zrzucać, bo są delikatne. Zbieracz musi się zatem ześlizgnąć z nimi aż na sam dół, aby po chwili znów wspiąć się niemal na sam szczyt. Tymczasem pnie, po których wspinają się zbieracze, są cienkie i kruche. Łatwo się łamią. Powiedzieć, że uwielbiane w Europie jagody acai spływają brazylijską krwią, to jakby nic nie powiedzieć. Do tego obszary, na których rosną jagody acai są pełne węży. Dla Europejczyków taki opis może brzmieć, jak scenariusz gry komputerowej, ale dla miejscowych to codzienność.
Sama jagoda nie jest przy tym niczym nowym. Przez miejscowych jest uważana za dar od Boga, od pokoleń stanowi podstawę wyżywienia i jest zbierana ręcznie przez całe amazońskie rodziny. W Europie i USA uważania jest za to za superfood, który ma stanowić remedium na wszelkie choroby cywilizacyjne z umysłowym otępieniem i impotencją włącznie. I teraz uwaga: za kilogram jagód acai zbieracze dostają niecałe dwa złote. U nas kilogram tych jagód może kosztować blisko tysiąc złotych. Różnica robi wrażenie i to mimo tego, że wiemy, że w sprzedaży jest najczęściej sok, pulpa lub proszek. Nic dziwnego, że część amazońskich lasów ustępuje miejsca rosnącym areałom nasadzeń. W rezultacie lukratywne plantacje tworzą monokultury drzew słabych i podatnych na choroby. Wszystko to dzieje się w cieniu oczywistych skutków wpływu monokultur acai na amazońską bioróżnorodność.
Choć wielu może wydać się to zaskakujące, swój moment chwały przeżywa obecnie także durian, owoc o właściwościach kontrowersyjnych do tego stopnia, że linie lotnicze zakazują przewożenia go w bagażu podręcznym. To nie żart – media właśnie poinformowały, że samolot tureckich linii lotniczych lecący ze Stambułu do Barcelony powrócił na lotnisko startowe po uruchomieniu alarmu na pokładzie. Zagrożeniem okazał się przewożony w bagażu podręcznym durian, a dokładniej jego aromat. Dla Chińczyków durian to mimo wszystko rarytas i dobrze o tym wiedzą w Malezji, także w sferach królewskich i rządowych.
O sile pieniądza i wpływów politycznych przekonali się malezyjscy rolnicy uprawiający tradycyjną i szlachetną odmianę tego owocu Musang King, której cenę można porównywać z ceną homarów, a której plantacje dziesiątkuje malezyjski rząd w porozumieniu z rodziną królewską. Powód jest banalny – wpływy. Ultimatum było proste – albo królewska korporacja otrzyma od rolników znaczące udziały w sprzedaży owoców, albo rząd zetnie rolnikom uprawy. Choć oporni nie przypuszczali, że ich drzewa zostaną ścięte, część upraw została rzeczywiście zrównana z ziemią, oficjalnie w imię walki o dobro lasów tropikalnych. Czy oczekiwany efekt mrożący zostanie osiągnięty, a na rosnącym zainteresowaniu malezyjskim durianem rękę de facto położy rodzina królewska, pokaże czas. W ciągu kilku ostatnich lat eksport duriana z Malezji do Chin wzrósł czterokrotnie. Do 2030 roku wzrost eksportu duriana ma wynieść dalsze 50 procent.
Póki co obsesje na punkcie superfoods nie słabną. Smacznego.