Robaki podano dzieciom w przedszkolu. Miarka się przebrała!

Sprawa bardzo smacznych – wedle zachęcającego głosu przedszkolanki – robaków może przeszłaby bez echa, bo jest dość leciwa, ale w życie weszły nowe wytyczne w sprawie jedzenia przyszłości, które funduje nam nie tylko Komisja Europejska ale – przynajmniej w opinii wielu – warszawski samorząd.


Gdyby dyrekcja przedszkola we „Miś Uszatek” we Wrześni, swoją drogą cieszącego się zaufaniem i dobrą opinią wśród rodziców, mogła przewidzieć, jaki efekt uzyska, publikując w mediach społecznościowych krótką relację filmową z nietypowego poczęstunku, jakim dzieci raczyły się w tym przedszkolu na wizji, pewnie filmik nie zostałby w ogóle opublikowany, ewentualnie uzyskałby status prywatnego, dla swoich, dla wtajemniczonych. Wszak to właśnie od swoich pochodził ten skromny poczęstunek. Mowa o insektach przyniesionych przez przedszkolaka, którymi częstował on swoje koleżanki i kolegów.

Rzecz miała miejsce kilka miesięcy temu, a więc ciekawostka powinna mieć status archiwalny, gdyby nie szerszy kontekst, czyli ogłoszona niedawno decyzja Komisji Europejskiej, dopuszczająca do obrotu spożywczego na rynku Unii Europejskiej mąkę ze świerszczy i związane z nią zapowiedzi wdrażania do europejskiego menu mączek z larw, karaluchów i innych robaków. Mówiliśmy o tym kilka tygodni w Pytaniu na Śniadanie, na gorąco komentując wprowadzane regulacje. Optymizm towarzyszących mi wówczas na kanapie entuzjastów jadania insektów mitygowałem przestrogą, że upublicznienie tej decyzji może spotkać się z trudną do przewidzenia, wszakże nieprzychylną, reakcją społeczną.

Właśnie w kontekście upublicznienia tej decyzji na stronie społecznościowej wzmiankowanego przedszkola lekko przykurzony post z przedszkolakami sfilmowanymi przy insekciej uczcie ożył na nowo i to z siłą, jakiej nikt się nie spodziewał. Sprawa od razu trafiła do mediów, tym razem głównego nurtu, a zafrasowana dyrekcja przedszkola z jednej strony przejawiała żal własną niefrasobliwością, z drugiej oświadczyła, że stała się obiektem obraźliwego hejtu, a z trzeciej dodała, że sprawą zostały zainteresowane organa ścigania. Przedstawiciele tychże w mediach też się pokazali, głównie po to, aby widzowie mogli powziąć przekonanie, iż sprawą jest w toku, a winni będą ukarani, bo groźby karalne są karalne.

Chciałoby się rzecz, że tyle hałasu o nic, bo przecież rodzice przedszkolaków byli poinformowani o planowanej konsumpcji, a dzieci chrupały chitynki radośnie, aż trzeszczało. Jednak sprawa robaków i „novel food” w ogóle generuje hałas w szerszym wymiarze, zatem może nie jest to aż takie zupełne nic. Szerokim echem obił się przecież casus wrocławskiej czekoladziarni, której właściciele w osobliwy sposób postanowili uczcić wieści z Brukseli i do konwencjonalnej oferty swoich deserów wprowadzili jeden zupełnie niekonwencjonalny – z dodatkiem suszonych larw, które ułożono na wierzchu, czyli tak, żeby nikt nie mógł ich przeoczyć. Troska to niepotrzebna, bo nie tyle nikt nie przeoczył, ile wszyscy zauważyli, w szczególności internauci. Analogicznie jak w przypadku przedszkola z Wrześni, na czekoladziarnię z Wrocławia również posypały się społecznościowe gromy.

W przypadku czekoladziarni rzecz ma się jednak nieco inaczej niż w przypadku przedszkola, bo o ile w przedszkolu degustacja odbyła się w kręgu zamkniętym i – zgodnie z deklaracjami dyrekcji – za zgodą i bez przymusu, o tyle w kawiarni insektami epatowano. Nie inaczej należy określić kontekst, w którym na widok publiczny wystawia się obiekty powszechnie uznawane za obrzydliwe. Nawiasem mówiąc, nie doradzałbym takich eksperymentów w otwartej gastronomii, bo o ile w świecie celebrytów nieważne, jak mówią, byle mówili, o tyle w drażliwej sferze karmienia nawet cień złej opinii może zapowiadać czarnego łabędzia.

Powszechnie podzielany nad Wisłą kulturowy dogmat stanowi bowiem, że insekty są obrzydliwe i jeśli coś w ich sprawie się robi, to dyskretnie strzepuje, demonstracyjnie panikuje, a najlepiej fizycznie lub chemicznie anihiluje, wszakże z pewnością nie zjada. Owszem, zjada się u nas krewetki czy langustynki, przez niektórych uznawane za podobne do larw, ale to jednak owoce morza, kojarzone przy tym z rakami, akceptowanymi u nas od dawna. Nadto akceptuje je tylko część społeczeństwa, raczej nieduża, a z pewnością nie wszyscy.

Ktoś powie, że to fobia żywieniowa, ktoś doda, że to polskie zaprzaństwo. Należy jednak zważyć, że jedzenie i szerzej pojmowana kultura stołu, to nie tylko składniki odżywcze. Kulturę stołu należy rozumieć holistycznie, a nie wybiórczo, o czym obszernie pisałem wcale nie tak dawno. Wartości związane z przedmiotami kultury stołu umownie określam trójhasłowo: autentyczność – opowieść – klimat. Choć już sama ta trójhasłowa etykieta wiele wyjaśnia, zainteresowanych szczegółem odsyłam do mojego artykułu na ten temat. Może nieco przewrotnie, może nieco na wyrost, właśnie te wartości uznałem w nim za trendy kulinarne na rok bieżący i lata nadchodzące. Insekty nie mieszczą się w żadnej z przytoczonych tu kategorii, w szczególności nie mieszczą się tam insekty wysoko przetworzone, a właśnie w takiej formie, po sproszkowaniu, odtłuszczeniu i nie wiadomo jakich jeszcze ekstrakcjach, występują w dopuszczonej do obrotu (sic!) mące.

Nie są zatem nawet autentyczne, bo jak insekty mogą być mąką? Nie wiąże się z nimi żadna opowieść, bo jaka może się wiązać z masowo produkowanym składnikiem, który nie jest nawet tym, czym być powinien, a częstuje nim anonimowa korporacja z Wietnamu? Trudno nawet uzasadnić proklimatyczną wartość tego produktu, bo skoro ma on być dodawany do pieczywa, słodyczy i przekąsek, które wytwarzane są z surowca roślinnego, którego wszak mamy jadać więcej, to miast zwiększyć konsumpcję surowca roślinnego, tylko ją zmniejszy. No chyba że uznać, że robal zeżre tyle zielonego, że per saldo wyjdzie na jakiś plus. Tyle że – co z tego? Nadto co z tego, że owady mają stanowić remedium na epidemię głodu, skoro epidemia głodu panuje nie w Europie, tylko w Afryce. W Europie zmagamy się przecież z epidemią otyłości i to na pewno nie z powodu jedzenia roślin. Dochodzimy zatem do niebywałej konkluzji, którą stanowi zastanawiająca konstatacja, że głód w Afryce ma rozwiązać korporacja z Azji, sprzedając w Europie insekty, które nie są tu mile widziane. Czyżby znowu nie było wiadomo, o co chodzi?

Pragmatyczny lud nadwiślański, potomkowie Piasta Kołodzieja, który przy każdej okazji rozpalał pod rusztem, pobratymcy współczesnej braci działkowej, która co weekend rozpala pod grillem, a nadto odwieczni entuzjaści zwierząt, pod warunkiem że jadalnych, wciąż żąda mięsa, niezależnie od tego, dokąd mięso chce odesłać posłanka Spurek i jak wedle niej mogłaby wyglądać smaczna polska wigilia wegańska. Na nic to zaklinanie rzeczywistości, bo tylko rozsierdza tłum, który tym chętniej ustawia się w kolejce do Biedronki. Tam już od kilku lat uruchamiane są tradycyjne lady mięsne, które miały dawno przejść do lamusa.

Na tym sentymencie zagrali też politycy, którym wpadła w ręce rekomendacja stowarzyszenia burmistrzów C40 Cities. W roku 2007 do tego stowarzyszenia przystąpiła Warszawa. W świeżych rekomendacjach zaś czytamy, że w sukurs ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych w miastach należy m.in. niemal do zera zredukować konsumpcję mięsa, ograniczyć podróże lotnicze do jednej na osiem lat, wprowadzić reglamentację na zakup odzieży do trzech sztuk rocznie. W sieci szybko pojawiły się zdjęcia i filmiki polityków zabierających się za apetyczny stek – z komentarzem, że już wkrótce takie rarytasy, za sprawą prezydenta Warszawy, będą w Polsce zakazane. Na reakcję użytkowników mediów społecznościowych nie trzeba było długo czekać – patrz casus przedszkola „Miś Uszatek”. I to niezależnie od tego, że mowa o rekomendacjach i planach działań na rzecz klimatu, do których Warszawa nie przystąpiła.

Miarka się przebrała. Ostrzegałem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―