Święty Mikołaj wie, że lubię wąskotorowe kolejki

Przejażdżka staromodną kolejką wąskotorową to jeden z moich wymarzonych prezentów. Przypadek chciał, że sprawiłem sobie taki na tegoroczne mikołajki.

Święty Mikołaj musiał to wiedzieć, bo gdy wyruszałem w tegoroczną podróż szlakiem adwentowych jarmarków, nawet mi przez myśl nie przeszło, że w jedno z najpiękniejszych popołudni tegorocznej jesieni znajdę się w starodawnym wagoniku saksońskiej wąskotorowej kolejki parowej Lößnitzgrundbahn  Tymczasem i pogoda sprzyjała, i bilet się znalazł, i cały wagon miałem dla siebie – dokładnie tak, jak lubię. Zaprawdę powiadam wam – lepiej być nie mogło!

Ba, lepiej być musiało i to natychmiast. Oto bowiem w moim rodzinnym mieście rozłożył się właśnie rzęsiście i wszędzie reklamowany jednodniowy jarmark bożonarodzeniowy, którego unikałem jak ognia, a któremu jednak udało się odcisnąć na mnie klasyczną polską adwentową traumę, jak nigdy. Inicjatywa to godna uznania, bo rozstawienie tylu budek z tandetą na tylko jeden dzień w niedużym polskim mieście musi gwarantować sowity zysk i to natychmiast, bo otwarty o godzinie jedenastej jarmark już o siedemnastej się przecież zamykał. Wśród oferty – najbardziej chwytliwe gadżety azjatyckiej produkcji, jakiś mieniący się zielenią bigosik i odgrzewane wino niemieckiej proweniencji po kilkanaście złociszy za plastikowy kubeczek, które dorocznie widuję w sieci uwielbianych na polskiej ziemi niemieckich dyskontów za 9 złotych butelka.

Dokładnej ceny nie podam nie dlatego, że niedowidzę, ale dlatego, że rzeczoną atrakcję omijałem stosunkowo szerokim łukiem. Nie na tyle wszak szerokim, by już przy pierwszej próbie ominięcia zostać zaatakowanym największym przebojem tegorocznego adwentu – przypominającą balonik kulą na kijku upstrzoną migającymi światełkami choinkowymi typu multicolor. Kulę taką zadzierzgnąć można na wózku dziecięcym, aby cały nadchodzący świat wiedział, że oto zbliża się dziecię. Rzecz jasna udekorowane tak dziecię złożone jest nie w ubogiej cichej stajence lichej, a w rozdyskotekowanej karocy wózeczkowej – ku uciesze zainteresowanego dziecięcia, popychających go dorosłych oraz może nawet całego świata, wszakże poza mną. Jednak abym nie wyszedł na aż takiego męczyduszę, pozwolę sobie docenić przedsiębiorczość straganiarzy. Sprzedawany na aliekspresie po trzy złote z haczykiem produkt przeznaczony do dekoracji weselnych, na jarmarku bożonarodzeniowym sprawnie i skutecznie upłynniano po przeuczciwe trzy dyszki – bo jako bożonarodzeniowy pastorał. Zaprawdę powiadam wam – gorzej być nie mogło!

Skoro tak, później musiało być już tylko lepiej, zwłaszcza że dnia następnego czekała mnie wyprawa do Saksonii w poszukiwaniu klimatu Świąt Bożego Narodzenia jeszcze daleko przed ich rozpoczęciem. Taki nastrój najłatwiej wytropić na adwentowych jarmarkach, które od setek lat organizowane są w przeróżnych lokalizacjach w Europie, a że liderami w tym segmencie są Niemcy – oczywiście zaraz po Polakach z migotającą przenikliwym ledem plastikową kulą na patyku na czele – toteż, dotkliwie doświadczywszy już stylistyki polskiej, wybrałem się do właśnie Niemiec, aby naszą stylistykę z ichnią porównać, skontrastować a może i ustalić, dlaczego nasza jest lepsza, wszakże o ile nie będzie gorsza.

Za najstarszy europejski jarmark adwentowy uchodzi Streizelmarkt w Dreznie, więc w te pędy nabyłem dwa bilety kolejowe – nocny z PKP Intercity do Wrocławia i specjalny Kolei Dolnośląskich, które wespół z niemiecką spółką kolejową Trilex oferują szybki i sprawny przewóz osób z Wrocławia do Drezna. Na wyprawę kolejowym szlakiem adwentowej Saksonii zaplanowałem sobie kilka dni tak, aby w atmosferę najstarszych jarmarków w Europie zanurzyć się zarówno za pośrednictwem wielkomiejskiego zamętu w Dreźnie, jak i prowincjonalnego spokoju w Miśni. Oba moje doświadczenia opiszę dokładniej bliżej Świąt, dzisiejszy odcinek przeznaczę zaś na wzmiankę o odrealnionej wycieczce szlakiem kolejki wąskotorowej, o której dowiedziałem w już drodze z Drezna do Miśni, na postoju na stacji Radebeul.

Oto na torach obok przetaczała się parowa lokomotywa odczepiona przed chwilą od urokliwych wagoników wyglądających na wiekowe, a może i nawet „z epoki”. Na tyle pozwolił mi postój mojego pociągu do Miśni. Gdy jednak dotarłem do oczekującego mnie hotelowego pokoju, poczyniłem stosowne badania i ustaliłem, że obserwowałem skład Lößnitzgrundbahn.

Jak się okazało, kolejka nie jest wyłącznie turystyczną atrakcją. Kursuje niezależnie od pory roku, warunków atmosferycznych i obłożenia. Oferuje codzienne połączenia z Radeburga do Radebeul przez Moritzburg. Wozi turystów ale też miejscowych, wpisując się w skomunikowane z nią połączenia dreźnieńskiej szybkiej kolei miejskiej. Skoro tak, zaplanowałem sobie nią przejażdżkę już następnego dnia, wybierając połączenie o 13:37 z Moritzburga do Radebeul, w drodze z jarmarku w Miśni na jarmark w Dreźnie.

Do położonego nieco ponad 7 kilometrów od Miśni Moritzburga należało jakoś dotrzeć. Ustaliłem, że niemal przy wejściu do mojego hotelu stoi przystanek autobusu podmiejskiego linii 450, z którego mógłbym dotrzeć do samego dworca w Moritzburgu w nie więcej niż piętnaście minut. Bardziej kuszący wydał mi się jednak spacer tą samą trasą, bo dzień rozpoczął się przepięknie słonecznym porankiem, a przyjemna temperatura oscylująca wokół 10 stopni Celsjusza miała mi towarzyszyć aż do późnych godzin popołudniowych. Skoro hotel należało opuścić do godziny 11:00, dotarcie do Moritzburga na czas wymagało nic ponad żwawość kroku.

Po godzinie i czterdziestu minutach wędrówki przez saksońskie bory dotarłem do celu, robiąc sobie przy okazji krótką przerwę pod monumentalnym zamkiem, posadowionym na środku jeziora. Cóż dziać się musi z naszą planetą, skoro jeziorna toń, podnosząca onegdaj śmiałość i kunszt dawnych budowniczych, całkowicie dziś zniknęła, pozostawiając po sobie niewiele ponad spękane dno?

Niedobrze dzieje się nie tylko w naszym otoczeniu ale i w gastronomii, nawet w Niemczech. Tu w sposób szczególny widoczny jest jęzor popandemiczno-okołowojennej pożogi. W urokliwym budynku dworcowym Moritzburga, skarbie dawnego budownictwa drewnianego, funkcjonował kiedyś dworcowy bar. Dziś pozostała po nim tylko pusta przestrzeń i informacja o likwidacji. Podobne obrazki obserwowałem też i w Miśni, i w Dreźnie. Dziś mógłbym powiedzieć, że już w początkach pandemii przewidywałem taki obrót zdarzeń, choć w przypływie szczerości muszę przyznać, że wówczas nawet nie przypuszczałem, iż żniwo zostanie zebrane w aż tak drastycznie wielkiej skali.

Brak obsługi gastronomicznej na dworcu w Moritzburgu powetowałem sobie już w Dreźnie pokaźną przydworcową kanapką z leberkäse, czyli grubym plastrem pieczeni z musztardą oraz Hackpeterbrötchen, czyli bułka z metką i cebulą. Kanapki były dwie, bo za obiema organicznie przepadam i na żadną z nich nie mogłem się jednoznacznie zdecydować.

Tymczasem wąskotorowa kolejka przyjechał z niewielkim opóźnieniem, które jednak zostało później zniwelowane na szlaku.

Przejażdżka taką kolejką przytrafiła mi się pierwszy raz w życiu. W Polsce wąskie tory kojarzą mi się głównie z przejeżdżaniem kołami samochodu przez dawno zamknięte linie wykorzystywane do przewozu brukwi czy buraków cukrowych. Wiem, że tu i tam kiedyś działały wąskotorowe kolejki pasażerskie. Wiem też, że tu i tam pojawiły się gremia, które pragną zmartwychwstania takichże, nie dysponując jednak niczym poza dobrą chęcią i niedopasowaną do oczekiwań pasażera infrastrukturą. W Saksonii ten system i skojarzona z nim infrastruktura działa dobrze i uczciwie, włącznie z lokomotywą, wagonami, torami i nastawnią.

Powiedzieć, że jest w tym jakiś nieopisany dawny urok, to powiedzieć niemal nic. Parowe lokomotywy pamiętam, ale jak przez mgłę. Gdy byłem podlotkiem, parowozy kursowały jeszcze na polskich szlakach regionalnych, ale dołączano do nich wówczas konwencjonalne wagony. W wąskotorowym składzie Lößnitzgrundbahn wagony mają lat zdecydowanie więcej niż ja. Dość powiedzieć, że nie pamiętam takiego jak w nich drewnianego wykończenia wnętrza, choć widuję takie w filmach starego kina.

Oto zasiadłem zatem w jednym z takich wagonów, od razu w pierwszym wprost od lokomotywy i to sam na sam z nim i z nią. Co się stanie, gdy ruszy? Jak będzie przebiegać podróż? Co zobaczę za oknem? Byłem ciekaw, jednocześnie lustrując wnętrze, dotykając elementów wykończenia, rozsiadając się w zbyt miękkich na nasze czasy fotelach. Wszedłem nawet do wucetu.

Był, działał i oklejono go dawno niezmienianą informacją, by nie korzystać zeń podczas postoju pociągu na stacji. Obieg – znaczy się – otwarty, w Polsce spotykany już wyłącznie w najbardziej obskurnych wagonach nocnych teelek, tyle że tutaj nie zionął tak jak u nas uryną. Być może nikt nie korzysta? Albo może skutecznie sprzątają?

Lokomotywa parowa pracuje zupełnie inaczej niż spalinowa, tym bardziej elektryczna. Siłą rzeczy musi posapać, musi otoczyć się parą, musi sobie stworzyć właściwe tło. Dopiero wówczas może ruszyć. Jęknie, stęknie, przekręci kółeczkami, syknie. Jest gorąco, więc szybko roztacza aromaty tarcia, smarów i olejów. Po chwili syk ucicha, tak jakby lokomotywa nagle zaniemogła, ale przecież skład prze do przodu. To tylko złudzenie, bo gdy trzeba przyspieszyć albo wtoczyć się pod wzniesienie, lokomotywa odzywa się ponownie, para znowu bucha, przez okna widać gęstą mgłę. Gdy mgła opadnie, przeciera się saksońska przyroda, sioła, obsiane poplonem pola.

Przed każdym przejazdem kolejowym maszynista uruchamia gwizdek. Oczekujący na przejście piesi machają. Całość kreuje wrażenie z pogranicza filmowej ustawki, bajki albo podróży w czasie. W istocie jest to mieszanka tych trzech elementów, tyle że za ustawką nie stoi żaden reżyser. Miejscowi lubią swoją kolejkę i bez zbędnych zachęt wybierają się na spacer, aby specjalnie na nią natrafić. Nic dziwnego, sam bym się wybierał, zwłaszcza z gośćmi. Ta kolejka to mieszanka prawdy, emocji, przeszłości i współczesności. Jest w niej i nostalgiczna niezwykłość, magiczne odrealnienie, element lokalnej dumy i zupełnie rzeczywistej zwyczajności.

O godzinie 14:00 wąskotorówka wtoczyła się na stację końcową Radebeul Ost. Nowoczesne perony właściwej stacji Radebeul znajdują się tuż obok, trzeba tylko przejść współczesny tunel. Po ośmiu minutach automatyczny głos zapowiada nadjeżdżający piętrowiec drezdeńskiego S-Bahn. Bilet można kupić w dworcowym automacie. Automatycznie otwierają się drzwi. Podróż mija miękko, bezszelestnie, a obrazy za oknem migają znacznie szybciej.

Wróciłem do realnego świata, za kilka minut Drezno, wysiadam. Dziękuję, Święty Mikołaju!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―