Terra Madre 2022: Slow News kontra fake news

Slow Journalism to świeża i niezwykle interesująca inicjatywa dziennikarzy, którzy zauważają poważne problemy z jakością i niezależnością współczesnych mass-mediów.

Obok walki o dobrą, czystą i sprawiedliwą żywność dostępną dla każdego, z której od lat znany jest międzynarodowy ruch Slow Food, pojawił się niedawno nowy prąd nazywany Slow Journalism. Jego założyciele i członkowie to dziennikarze do niedawna związani z mass-mediami głównego nurtu. Jak się okazuje, w pogoni za odbiorcą, sprytnie i sprawnie przejmowanym przez media społecznościowe, w sektorze głównego nurtu mediowego, który dotąd uznawany był za ostoję niezależności i jakości dziennikarskiej pracy, znacznie pogorszyła się zarówno jakość jak i warunki, w jakich współczesnym dziennikarzom przychodzi pracować.

Niskie gaże, rosnące tempo i gonitwa za cyfrową konkurencją to dziś dziennikarska rzeczywistość. Praca w redakcjach klasycznych gazet i periodyków wygląda niemal identycznie jak praca w szukających taniej sensacji portalach plotkarskich. Dziennikarzom narzuca się niemożliwe do zrealizowania limity produkcji tekstów – bo o klasycznym procesie tworzenia materiałów prasowych niemal nie ma dziś mowy – a za powstałe produkty tekstowe oferowane są głodowe stawki.

Przykład pojawił mi się przed oczami samoistnie. Nie dalej jak kilka tygodni temu na fejsbuku pojawił się link do kuriozalnego, jak się miało okazać, artykułu zamieszczonego w internetowym wydaniu jednej z poważnych polskich gazet codziennych. Artykuł wkrótce został zduplikowany i po chwili zagościł w internetowych serwisach innych tytułów związanych z wydawcą tegoż dziennika. Autorka artykułu postawiła sobie za cel stworzenie rankingu najbardziej obrzydliwych dań z PRL. Do pracy przystąpiła jednak wbrew wszelkim konwenansom. Napisała tekst subiektywny, oparty na własnych przekonaniach, bez konsultacji z ekspertami, bez przygotowania, za to z błędami ortograficznymi, stylistycznymi, logicznymi i faktograficznymi. Dużo, szybko i byle jak. Zapewne z konieczności i narzuconego tempa, bo chyba nie z własnej nieprzymuszonej woli. W tym zestawieniu znalazła się na przykład zupa owocowa i ozorki w sosie chrzanowym – szlachetne klasyki polskiej spuścizny kulinarnej. Jest w nim też mowa o babce ziemniaczanej, którą dziś na nowo odkrywają gospodynie wiejskie. Kilka słów poświęcono też parówkom z enigmatycznej miazgi – najpewniej chodzi tu o mięso oddzielone mechanicznie, choć taki produkt to wynalazek stosunkowo nowy i nie ma nic wspólnego z PRL.

Zostawiłem pod tym stekiem bzdur krótki komentarz: „Ozory w sosie chrzanowym to jeden z najprzedniejszych delikatesów – obrzydliwe mogą być np. plastry wegańskie albo tofucznica”. Komentarz dodałem celowo. Byłem ciekaw, z jakim spotka się odzewem. Okazało się, że mój wpis błyskawicznie zaskarbił sobie kilkanaście lajków. Ktoś nawet go skomentował i zostałem wsparty. Co ciekawe, część lajkujących to moi znajomi z fejsbuka. Znaczy, że wypociny i bzdury czytają też autentyczni ludzie, nawet moi znajomi.

Wszystko to powinno nieco rozjaśnić kontekst tym, którzy zżymają się na kiepskiej jakości materiały prasowe publikowane w internecie, wytykając im błędy, niedokładność, klikbajtowość, a sami w nie klikają, czytają je i reagują na nie. W redakcjach klasycznych mediów stawia się dziś nacisk właśnie na klikalność, na liczbę odsłon, na użytkowników, na komentujących i na fanów. Do tego na rynku mediowym zapanował zupełnie nowy porządek generowany przez media społecznościowe, a szerzej rzecz ujmując, powszechny dostęp nie tylko do pozyskiwania ale też publikowania informacji.

Korzystają z tego nie tylko żądni zysków właściciele przeróżnych platform, na których obok siebie prezentowane są klasyczne materiały informacyjne oraz do złudzenia je przypominające reklamy. Z nowych kanałów dostępu do społeczeństwa czerpią także politycy, dotąd będący pod lupą czwartej władzy, za wyłącznym pośrednictwem której mogli się komunikować ze swoimi wyborcami. Teraz, dzięki platformom społecznościowym, komunikują się z wyborcami bezpośrednio. Mówić zatem mogą, ale nie muszą. Przekazują więc informacje wybiórczo. Chwalą się sukcesami. O porażkach milczą. Rzecz to znana także i na polskim gruncie, bo w każdym miasteczku lokalni burmistrze i prezydenci nie szczędzą grosza na osobiste organa informacyjne – samorządowe biuletyny, miejskie kuriery, ratuszowych gońców. Zatrudnione tam osoby mogą pisać wszystko, pod warunkiem że pokażą w korzystnym świetle rządzących notabli i ich świty. Lukier płynie, wazelina ścieka, pieniądz szeleści. Hola! To pieniądz nasz! Przecież samorządowcy nie wykładają go z własnych kieszeni.

Misterny mechanizm tego typu dezinformacji błyskotliwie pokazał doświadczony dziennikarz Sky News, Adam Boulton. W obszernym materiale, do którego zaprosił szereg byłych premierów Wielkiej Brytanii, wskazał, jak na przestrzeni ostatnich 30 lat zmieniły się w Wielkiej Brytanii relacje między politykami a mediami, a zatem także i społeczeństwem. Garnitur zaproszonych gości nie objął urzędującego wówczas premiera Borisa Johnsona. Nic dziwnego, skoro to właśnie on dokonał szeregu przełomów i zniszczeń w dobrze dotąd funkcjonujących relacjach między Downing Street a prasą. Najpierw stopniowo redukował, a ostatecznie całkowicie zablokował dziennikarzom dostęp do swoich gabinetów. Powołał za to swój własny zespół prasowy. Otworzył kanał na jutubie. Uaktywnił się na fejsbuku. Wszystko to po to, aby być bliżej wyborcy. Rzecz w tym, że postawiony za murem odgradzającym premiera od dziennikarzy wyborca mocno się oddalił.

W takim kontekście bunt rzetelnych dziennikarzy, dla których praca to nie tylko lepiej bądź gorzej opłacany obowiązek, ale też misja, był tylko kwestią czasu. Jego owoce to powstające na gruncie filozofii Slow Journalism media cyfrowe oraz klasyczne. Filozofię tę jasno i precyzyjnie definiują autorzy pierwszego magazynu w tej stylistyce Delayed Gratification. Zamiast konkurować z mediami społecznościowymi o pierwszeństwo w podawaniu najświeższych doniesień, koncentrują się na dokładności i kontekście, dokonują analiz, pytają ekspertów. Są bliżej czytelnika. Nie pozwalają uwiązać się na smyczy ani mecenasowi, ani sponsorowi, ani politykowi. W przeciwieństwie do obecnej dziś w mediach tendencji nie tną budżetów za wszelką cenę, nie zapychają luk parainformacyjną papką, tanimi skandalikami czy zmyślonymi historiami, tylko inwestują środki z subskrypcji na rzetelne i obiektywne dziennikarstwo. Nie zamieszczają reklam, finansują się wyłącznie z datków czytelników.

Realizują misję.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―