Przesyłacie do mnie fotografie grozy – w smażalni w Kątach Rybackich turbot z surówkami za 80 złotych, w Sopocie w beach barze hot dog z kałamarnicą za 42 złote, a śniadanie „exclusive” nieopodal aż za 480 złotych! Polacy narzekają, ale płacą, choć uważają, że taniej jest nawet w Grecji. Zatem doradzam także i w tym zakresie.
Przyznam, że o przytłaczającej turystów drożyźnie chciałem napisać, ale w zasadzie po co siać defetyzm, skoro obłożenie obiektów nad Bałtykiem w ostatnich tygodniach wróciło do stanów przedpandemicznych i wynosi teraz tradycyjne 100 procent i chytre więcej. O tym, że na polskim Wybrzeżu jest drogo wiadomo doskonale i wcale nie od dziś.
Tutaj tanio nie było nigdy, a dwa lata pandemii na świecie, ostatnie miesiące wojny na Ukrainie i inflacja, która w skali rok do roku przekroczyła właśnie u nas próg 15 procent, nic w tym zakresie nie zmieniły. Ba, w tym sezonie jest jeszcze drożej, a najlepiej widać to na tabliczkach z cenami ryb w najprostszych sezonowych smażalniach.
Tam, gdzie jeszcze rok temu przy wymęczonym i wymrożonym dorszu niejasnej proweniencji figurowało 12 złotych za 100 gramów, dziś figuruje tych złotych aż 16. Cena 100 gramów łososia czy halibuta to już nie 15 a 20 złotych. Nawet poczciwej flądry poniżej dyszki za 100 gramów nie da się już uświadczyć.
Ale co tam smażalnie, niedawno w Pytaniu na śniadanie pojawił się znany restaurator z Sopotu, którzy przywiózł ze sobą paragon z własnej restauracji. Niezależnie od tego, jakim cudem go przywiózł, skoro paragon zwyczajowo restaurator wręcza gościowi, a nie na odwrót, zaprezentowana na nim kwota (sic!) stu pięćdziesięciu złotych za lunch dla jednej osoby zmroziła krew w żyłach nawet mi, człowiekowi skandynawsko wręcz chłodnolubnemu z natury, któremu zupełnie nie straszna nadchodząca zima, spędzona być może przy kominku opalanym gałęziami z lasu. A przecież restaurator wprost wyśmiał drożyznę i oświadczył, że jego paragon na 150 złotych za osobę świadczy o przystępnych cenach w polskich kurortach, bo taka kwota za uczciwy posiłek po prostu mu się należy! Do tego lody z budki po 8 złotych porcja i gofry za 25 złotych sztuka. Tak, jest drogo. Nie, taniej nie będzie.
Czy to oznacza, że plany tegorocznych wakacji w fajnym miejscu przechodzą już do kategorii fantazja? Ależ skąd! Wystarczy rzut oka, żeby było jasne, iż mimo dochodzących zewsząd informacji o tężejącym kryzysie, stagflacji i ciężkich czasach przed nami, Polacy bawią się na całego. W ruch idą wciąż niewykorzystane bony turystyczne, które wielodzietnym rodzinom otwierają obrotowe drzwi najdroższych hoteli, do tej pory uznawanych za typowo biznesowe, które w obecnym stanie rzeczy mocno obniżyły ceny. Sam byłem niedawno obiektem dramatycznej w swej długości kolejki do śniadania w wielkim stołecznym hotelu, w którym wcześniej dzieci pojawiały się chyba tylko w wyniku przedwczesnych rozwiązań. Tym razem było zupełnie inaczej. W sięgającej pięćdziesięciu kolejce do zwyczajowo pustawej sali śniadaniowej oprócz mnie i kilku równie pojedynczych i równie zdziwionych co ja Koreańczyków czy Japończyków, stała znaczna liczba ojców w dresowych szortach, milcząco skomunikowanych ze swoimi żonami lub raczej partnerkami z fluorescencyjnym paznokciem, do tego spore grupki przybytku. Akurat od tego głowa ponoć nie boli, choć nie jestem już wcale tak pewny, bo okazuje się, że niekiedy przybytek bywa super świetny w mało mi dotąd znanej konkurencji o publiczne darcie gęby na czas.
Ci, którzy wakacje chcieliby jednak spędzić w warunkach bardziej morskich i plażowych niż betonowych i biznesowych, wciąż mogą to zrobić i to nad polskim morzem! Osobiście przeprowadzona przeze mnie krótka lustracja dostępności miejsc w trzeciej dekadzie sierpnia ujawniła, że klasyczna polska rodzina z dwójką małych dzieci może spędzić cały tydzień wakacji w Krynicy Morskiej, Jastarni albo Łebie za mniej więcej 1500 złotych, przy czym mówię o pensjonatach, domach wypoczynkowych i obiektach turystycznych o przyzwoitym standardzie.
Na dziś jestem w stanie wskazać co najmniej po dziesięć zupełnie przyzwoitych adresów w tej cenie w każdej z wymienionych lokalizacji. Jeśli do tego taka rodzina zrealizuje dwa bony turystyczne, które w związku z posiadaniem dwójki dzieci być może jeszcze posiada, koszt tygodniowego pobytu na polskim Wybrzeżu spadnie do ledwo 500 złotych, a więc sumy, jaką miesięcznie otrzymuje się na jedno dziecko. Pozostałe 500 złotych, otrzymywane na dziecko kolejne, może zatem wydać na dojazd i samodzielne wyżywienie, bo w większości apartamentów i pensjonatów do dyspozycji gości są kuchnie lub przestrzenie kuchenne.
To już oznacza, że z oferty wakacyjnej na polskim Wybrzeżu i to w samym szczycie tegorocznego sezonu może skorzystać nawet rodzina prowadzona przez dwójkę zasiłkowców, a więc osób całkowicie bezrobotnych. Czy zatem rzeczywiście jest aż tak drogo, że wyjechać się nie da?
Mimo wszystko węszę jednak grono pesymistów. Śpieszę z dobrą nowina także do nich. Oto bowiem ci, którzy uważają, że polska drożyzna uniemożliwia im wypoczynek, choć chętnie poszukaliby go w zakamarkach tańszych greckich wysp, od razu odsyłam na samo Santorini, wyspę jeśli nie najdroższą, to z pewnością jedną z najdroższych, a do tego najmodniejszych. Wydalić się na nią można skandalicznie wręcz tanio, albowiem obie funkcjonujące u nas tanie linie lotnicze oferują przeloty nań z różnych miast w Polsce. Sprawdziłem dzisiaj i ustaliłem, że loty na Santorini z Gdańska w pierwszej połowie sierpnia są obecnie dostępne za około 120 złotych od osoby. Gorzej w tym czasie z noclegami. Są drogie i ci, którzy planują spędzić wakacje w jednym z najbardziej luksusowych obszarów świata, powinni na ten moment powstrzymać się z decyzją o miesiąc. Pod koniec września, kiedy w Grecji jest nadal piękna pogoda, a tanie linie lotnicze latają jeszcze na Santorini, oferty noclegów na tej wyspie zbliżają się do cen z polskiego Wybrzeża. Ta sama rodzina z dwójką dzieci, która na przełomie lipca i sierpnia wykorzystywała dwa bony turystyczne i dwa świadczenia 500+ na pokrycie tygodniowego pobytu nad polskim Wybrzeżem, pod koniec września może spędzić tydzień na Santorini za 1500 złotych plus koszty przelotu.
Wakacje zawsze były – i nadal są – dostępne dla każdego. Trzeba tylko chcieć wyszukać sobie odpowiednią ofertę. Reszta to tylko pieniądze.