Co pisano o jedzeniu w „Dzienniku” 29 stycznia 1975 roku?

Jednym z moich niedawnych urodzinowych prezentów był reprint Dziennika Bałtyckiego z dnia moich narodzin w 1975 roku. Zaskakujące, ile miejsca na łącznie ledwie czterech szpaltach gazety poświęcono sprawom żywności i podróży. O czym informowano?

„Dziennik Bałtycki” to istniejąca do dziś jedyna już regionalna gazeta codzienna wydawana w Gdańsku. Przed laty, obok nieistniejącego „Głosu Wybrzeża” i równie nieobecnej popołudniówki, swojego rodzaju protoplastki współczesnej bulwarówki, „Wieczoru Wybrzeża”, była jednym z trzech dzienników ukazujących się w Trójmieście i okolicach. „Wieczór” rzeczywiście pojawiał się w kioskach w godzinach popołudniowych, więc zdarzało mi się, że za czasów młodości rano zaopatrywałem się w „Dziennik”, czasami „Głos”, a popołudniu w „Wieczór”. Dziś, kiedy informacja dostępna jest non-stop i wszędzie, taki zwyczaj można by traktować jako ekstrawagancję. Tymczasem jeszcze dwie dekady temu prasa miała gigantycznie większe niż dziś znaczenie, a dostęp do niej bywał utrudniony. Powszechnym zwyczajem było wówczas zakładanie sobie w kioskach osobistych „teczek”, do których kioskarka wtykała tytuły wcześniej zamówione przez zaprzyjaźnionych klientów.

Ton prasy z tamtych czasów jest zupełnie inny niż współczesnej. Współczesny prasowy odpowiednik ówczesnej stylistyki dziś znaleźć trudno, ale jej charakter można odnaleźć we współczesnych wydaniach telewizyjnych „Wiadomości”. Gazety inaczej też dziś wyglądają. Są mniejsze a na szpaltach najważniejsze są rozkrzyczane zdjęcia celebrytów. W latach 70. minionego wieku nad zdjęciami dominował tekst, a tematyka sporej części publikacji oscylowała wokół spraw PZPR, czyli partii, która była wówczas ważniejsza niż rząd i Sejm razem wzięte – i to bardziej niż dziś. W „Dzienniku” znalazłem też sporo tematów luźnych, niekiedy wręcz ekstraordynaryjnych.

Gazeta sprzed lat sprawia wrażenie trudno czytelnej, na zamieszczonych w niej fotografiach niewiele widać, czcionki są małe a tekst zagęszczony. Mimo wszystko widać jednak sporo. Dlatego też zaskoczony mnogością jak na codzienne wydanie regionalnego dziennika doniesień związanych z jedzeniem i podróżami, postanowiłem przyjrzeć się im bliżej i sporządzić mały raport z numeru 24 (8496) „Dziennika” z dnia moich narodzin. O czym informowano ówczesnych spożywców a dzisiejszych smakoszy?

Pierwsze zagadnienie spożywcze pojawia się w miejscu mocno eksponowanym, bo już na pierwszej stronie gazety, na samym jej szczycie, pod tytułem drukowanym największą i najtłustszą czcionką w całym wydaniu, do tego pociągniętą kolorem niebieskim. Ten stosowano tu i ówdzie, między innymi w logo gazety, aby nieco ożywić czarno-białą płachtę. Moi rówieśnicy i czytelnicy w starszym wieku na pewno już wiedzą, że materiał zamieszczony w najlepszym miejscu na pierwszej stronie gazety musiał dotyczyć przewodniej siły narodu i rzeczywiście dotyczył. W tekście zatytułowanym „Posiedzenie Biura Politycznego KC PZPR” czytamy, że partyjne Biuro Polityczne omawiało dzień wcześniej problemy rozwoju trzody chlewnej i owiec w Polsce do roku 1980. Podkreślono znaczny wzrost spożycia mięsa i jego przetworów w pierwszej połowie lat 70., zaznaczając konieczność dalszej pomocy rządu w zwiększaniu liczebności pogłowia, zaopatrzenia rolników w pasze i lepsze wykorzystanie mięsnego surowca. Przewidywano, że dzięki temu spożycie mięsa będzie dalej rosło. Przewidziano prawidłowo, choć tylko w perspektywie krótkoterminowej, bo po stanie wojennym spożycie zdecydowanie spadło – nie tylko mięsa.

Tuż obok, oddzielony krótką notką na temat decyzji amerykańskiego Senatu o powołaniu komisji w sprawie nomen-omen nielegalnych podsłuchów prowadzonych przez służby specjalne, widnieje informacja o kończącej się rozbudowie Krajowego Portu Lotniczego w Warszawie, zaznaczając, że proces inwestycyjny został znacznie przyspieszony. Efektem modernizacji miała być zwiększona przepustowość portu, która już wkrótce miała się zwiększyć z 1200 pasażerów dziennie do miliona rocznie. Dziś w tym porcie jest znów tłoczno, choć może w miesiącach lockdownów nieco mniej, i choć sporo mówi się o zupełnie nowym porcie – centralnym, to w sprawie przyspieszania procesu inwestycyjnego cisza.

W „Dzienniku” znalazłem też informację dotyczącą komunikacji kolejowej i to również na pierwszej stronie. Na jednym z trzech zamieszczonych na niej zdjęć widnieje oto wizerunek pierwszej polskiej lokomotywy spalinowej o mocy 3000 KM, którą zaczynały wówczas produkować poznańskie zakłady Cegielskiego. Rzecz to dla mnie nostalgiczna, bo właśnie takie lokomotywy ciągnęły po Ostbahnie składy osobowe, w których zasiadałem osobiście, podróżując z domu na uczelnię i z powrotem. Choć resztkowe składy piętrowe jeżdżą jeszcze po Ostbahnie, acz tylko w wakacje i w relacji Chojnice-Hel, to nie ciągnie ich już nowoczesna wówczas spalinówka a małe „stonki” – być może równie wiekowe acz z pewnością znacznie bardziej zawodne. Wszystkie pozostałe połączenia regionalne na linii Ostbahn obsługują dziś szynobusy.

Na stronie drugiej, tuż nad kilkoma rzędami nekrologów a obok lakonicznej ilustrowanej nieczytelnym zdjęciem informacji o wybuchu bomby przed sklepem w Londynie, szóstym w kolejności w ciągu minionych 12 godzin, miejsce znalazł stosunkowo obszerny materiał pod wiele mówiącym tytułem „Jaja w soli – zawsze świeże”. Autor donosi o wynalezieniu skutecznej metody na przedłużanie trwałości jajek, szczególnie przydatnej w okresie jesienno-zimowego spoczynku niosek. Objaśnia, że praktykowane dotąd metody chłodzenia oraz wapnowania jaj miały być krytykowane przez konsumentów. Jak pisze, jaja chłodnicze „nabierały swoistego zapaszku” i trudno było z nich usmażyć smaczną jajecznicę, zaś jaja wapnowane pękały podczas gotowania. W tym stanie rzeczy z pomocą przyszedł Edward Czubakowski, który ustalił, że najlepszym sposobem na przechowywanie jaj jest przesypanie ich solą, jednak w taki sposób, aby jedno nie stykało się z drugim, a swój wynalazek opatentował. Jak kwituje autor, jajka przechowywanie w soli, której w Polsce jest wszak pod dostatkiem, zachowują świeżość przez co najmniej 6 miesięcy, a może aż do dziewięciu. Choć dziewięciomiesięcznym jajom wciąż daleko do chińskich jaj stuletnich, powyższe miało nieść miłośnikom jajecznic nadzieję na otwarty do nich dostęp o każdej porze roku, skoro – jak z zadowoleniem kwituje autor – od tej chwili nawet w środku zimy każdy będzie mógł zjeść jajko niemal jak takie „prosto od kury”.

Jajko stało się też tematem wiodącym notki na stronie trzeciej. Tym razem wystąpiło w roli narzędzia przestępstwa praktykowanego wówczas w Rzymie. Oto pojawiać się tam mieli bezwzględni złodzieje czający się na futra bogatych dam, z jajkiem w ręku gotowi ograbić z drogiego przyodziewku nieświadomie zagrożenia niewiasty. Przebiegły sposób zdaje się całkiem prosty. Na głowie potencjalnej ofiary złodziej miał rozbić surowej jajko, a gdy jego zawartość jęła oblepiać futro, przy przerażonej i – jak chce autor tekstu – niczego nie podejrzewającej damie znienacka stawiał się żwawy pomocnik, gotów pomóc w zdjęciu futra. Podstępnie odarta z szat niewiasta nawet nie zdążyła zauważyć, w którą stronę opryszkowie prysnęli – rzecz jasna razem z futrem.

Tuż poniżej zamieszczono inną ciekawostkę, tym razem z La Rochelle we Francji, gdzie na straży zdrowia publicznego postawiono żywego pstrąga. Rybę umieszczono w pojemniku z wodą pitną dla miasta i poddano nadzorowi „komórek fotochemicznych”. Jeśli pstrąg zdechłby, miało to oznaczać, że zatrucie wody osiągnęło stopień zagrażający ludzkiemu zdrowiu.

U dołu trzeciej strony znalazł się zaś artykuł na temat mrożonek. Jego autor informuje o walorach zdrowotnych placków, pyz i pierogów, a za naukowcami z Państwowego Instytutu Żywienia i Żywności podaje zawartość witaminy C, PP, B1 i A oraz wapnia, fosforu i żelaza w pierogach z kapustą i grzybami, które określa jako wysokie. Dodaje, że najwięcej witamin i składników mineralnych mają zawierać mrożone knedle z truskawkami. Nadmienia też, że na przestrzeni minionych pięciu lat wolumen produkcji mrożonek wzrósł w Polsce niemal dziesięciokrotnie. Dzięki nowoczesnemu parkowi maszynowemu i współpracy producentów ze specjalistami od żywienia, polskie mrożonki mączno-ziemniaczane odpowiadają standardowi światowemu. Mrożone pierogi, pyzy i placki z lat 70. wysoko oceniano też pod względem kalorycznym. Jeśli pamiętać, że wówczas żywność wciąż postrzegano w kategoriach potencjału wyżywienia populacji, nic dziwnego, że w materiale pochwalono mrożone kluski półfrancuskie za ich 2500 kcal na kilogram. Za wartość kaloryczną sięgającą 2000 kcal na kilogram pochwalono też mrożone krokiety i kopytka.

Na ostatniej stronie gazety znajdujemy między innymi publikacje o charakterze interwencyjnym. Jest tam krótka notka o dziennikarskiej interwencji w sprawie nowego przejścia podziemnego w Gdyni, które z niewiadomych powodów wieczorem i w nocy jest nieoświetlone, za to oświetlone pozostaje położone obok stare przejście, które jednak wyłączono z użytku. Redakcja zamieszcza także przeprosiny czytelnika, który zgłaszając wcześniej swój sygnał na temat niekulturalnego taksówkarza, pomylił numery boczne taksówek, w wyniku czego kierowca omyłkowo wskazanej w gazecie taksówki doświadczył niezasłużonych nieprzyjemności. Podawanie danych pojazdów zdaje się zresztą wówczas w prasie standardem. Oto w trzech kolejnych notkach na temat kolizji podano numery rejestracyjne pojazdów uczestniczących w kolizjach. Dzięki temu każdy mógł poczytać, że prowadząca warszawę o numerach 31-82-GA Halina I. nie zachowała należytej ostrożności, wpadła w poślizg, a następnie na drzewo, prowadzący stara o numerach 84-68-XB Leon J. zajechał drogę prowadzącemu jelcza 25-35-GK, w wyniku czego nastąpiło zderzenie obu pojazdów, a 68-letnia Aniela Sz. wpadła pod prowadzonego przez Edmunda J. żuka o numerach GO-13-37.

W centralnej części szpalty znajduje się najbardziej osobliwa historia tego numeru, którą w związku z tym pozwalam sobie przytoczyć tutaj w całości: Przedziwne „szczęście” ma jedna z mieszkanek Gdańska do znajdywania w chlebie mlecznym niespodziewanych dodatków. Jednego dnia były to papierosowe niedopałki, następnie – kawałek gwoździa, a ostatnio płat futerka. Klientka żałuje, że kupiła tylko połowę chleba, bo a nuż w drugiej jego części znajdowała się reszta futrzanego kołnierza? Żałowała też, że na chlebie nie było nalepki informacyjnej, kto to pieczywo wyprodukował. Postanowiła jednak dowiedzieć się tego w sklepie przy ul. Okopowej w Gdańsku, gdzie ten chleb właśnie kupiła. Boi się jednak, że sprawi przykrość jego personelowi, bardzo zresztą miłemu i solidnemu.

W kolumnie poświęconej skargom czytelników na dokuczliwą codzienność natrafiłem na sygnał dotyczący brzydko pachnącej wody w kranach przy ulicy Twardej. W tej sprawie poinformowana przez redakcję dyrekcja wodociągów zapewniła szybką interwencję. Inny sygnał dotyczył nieprzyjmowania przez sklepy butelek na wymianę, za które płaciło się kaucję. Jak wynika z treści sygnału, problem ma charakter chroniczny i dotyczy szkła po wódce, winie, occie i oleju. Redakcja zagadnienie wyjaśniła w stosownym ministerstwie, informując czytelników, że umyte i nieuszkodzone butelki objęte kaucją ma obowiązek przyjmować każdy sklep, a nadto że ministerstwo zapewniło o wyznaczeniu kilku dużych sklepów, w których będzie można jednorazowo oddać większą liczbę objętych kaucją butelek. Dziś instytucja kaucji zanikła, więc problemy z butelkami zdają się nieaktualne. Słychać za to chichot historii, coraz trudniej przebijający się jednak przez przytłaczające ludzkość góry plastiku.

Ciekawe, co na ich temat za jakieś pięćdziesiąt lat będą pisać nasi następcy?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―