Pytanie to z lekka absurdalne, ale tocząca się wokół niego dyskusja znacznie bardziej. Zadać je przystoi a odpowiedzieć wręcz należy.
Doskonale pamiętam odium nierealności, jakie otaczało dyskutowane w czasach moich studiów modne wówczas na Zachodzie – a w szczególności za oceanem – zagadnienia ogólnie zwane „polityczną poprawnością”. Nie mogło być inaczej, skoro wtedy w sklepach śmiało sprzedawano nieco dziwnie dziś brzmiące „ciepłe lody”, do tego alternatywnie zwane też „murzynkami”, a jedną z popularniejszych marek napojów był dawno dziś zapomniany „Dick Black”. To były te czasy, kiedy jeśli na wakacyjnym biwaku chciało się kupić pół litra wódki w rodzinnym sklepiku na Kaszubach, należało najpierw przejść test zasiadającej w sklepie matrony, a jeśli ta skinęła porozumiewawczo głową w kierunku jej córki lub synowej – ekspedientki, należało przystać na roztoczone przez ekspedientkę ultimatum, iż wódki nie może sprzedać, ale akurat ma jedną butelkę, którą zostawił jej na przechowanie szwagier i może ją pożyczyć do jutra – za kaucją ma się rozumieć, która jakoś tak w dwójnasób przekraczała oficjalne cenniki. Wreszcie były to też czasy tej kindersztuby, która nakazywała spotkaną damę musnąć lekko otwartymi usty w dłoń, zaś jeśli ta zapragnie przestąpić próg, otworzyć przed nią drzwi a ciężarnej lub starszej ustąpić miejsca w autobusie lub przepuścić w kolejce.
Tak było onegdaj, bo dziś jest zupełnie na odwrót, co oznacza, że jest właśnie tak samo jak kiedyś było na Zachodzie. Wówczas ów Zachód obserwowaliśmy w kategoriach niejakiego odrealnienia a dziś za odrealnione uznaje się przytoczone przeze mnie dawne zwyczaje. Ale czy powszechnie?
Kontekst do odpowiedzi na to pytanie kładzie dyskusja nad roztrząsanym właśnie z inicjatywy działaczki na rzecz praw kobiet Justyny Klimasary zagadnieniem regulowania rachunku w restauracji przez mężczyznę za posiłek, który po części konsumowała także kobieta. Znana z ekstraordynaryjnych wypowiedzi pani Justyna umieściła w swoich mediach społecznościowych pełen oburzenia wpis, który głosi, że jeśli mężczyzna je, pije i płaci, a kobieta tylko pije i je bez płacenia, to mamy do czynienia z ukrytym poniżeniem niewiasty. Ta, wedle pani Justyny, stawiana jest w pozycji uboższej, której nie stać. Jej postępowa myśl ulega rozwinięciu – jeśli mężczyzna płaci za kobietę, to utrwala dysproporcję płac między mężczyznami a kobietami zajmującymi podobne stanowiska.
Idąc dalej tropem tego rozumowania, płacący za kobietę mężczyzna realizuje swój mizoginistyczny triumf nad ekonomicznie słabszą płcią. I jestem sobie w stanie wyobrazić sporą grupę mężczyzn, którzy najpierw ten tok rozumowania poprą, następnie mu przyklasną, a wreszcie potraktują jak swój, w pokornym uniżeniu przyjmując propozycję kobiety, która nie tylko płaci za siebie, ale jest gotowa zapłacić także i za niego. Zostanie mu więcej na wrzosowe rurki, ale przewrotnie zapytam, czy kobieta powinna płacić mężczyźnie za spodnie?
Dyskusja mogłaby się teraz potoczyć w kierunku ginącego ideału rycerskości, skrywanego pod różowym golfem już nie tak silnego męskiego ramienia oraz rysu ogorzałej męskiej twarzy, z którego pozostał dziś modny look świeżego trimmingu od barbera. Niech się ta dyskusja toczy, ale zanim rozgorzeje, niechaj chwilę uwagi poświęci się też zupełnie pomijanemu tu podtekstowi, który z całą siłą uderza właśnie w kobiety. W takiej bowiem narracji te panie, które przystają na opłacenie rachunku w restauracji przez mężczyznę, stawiane są w pozycji podrzędnej – bo ktoś za nie płaci – li tylko dlatego, że… przyjęły zaproszenie na kolację!
Zaproszenie jest tu słowem-kluczem, o którym w ferworze walki o coraz trudniejsze do zrozumienia prawa kobiet zupełnie się zapomina. Pomijając już nawet mocno tradycyjny w naszej kulturze aspekt, iż to mężczyzna zaprasza kobietę na kolację – acz zaprosić współczesnego mężczyznę może też i postępowa kobieta – istotą sprawy jest odpowiedzialność za czyn. To na zapraszającym spoczywa przecież obowiązek – ale też przywilej – zadbania o każdy aspekt wydarzenia będącego treścią zaproszenia. Zapraszający to gospodarz a zaproszony to gość – nie da się tych ról zamienić i nie da się usprawiedliwić oczekiwania zapraszającego do pokrycia kosztów zaproszenia przez zapraszanego – a tutaj także zapraszaną.
Zapraszający musi za swoje zaproszenie zapłacić i doskonale o tym wie, a nielicznym wyjątkiem, który może się od tego obowiązku uchylić jest co najwyżej właściciel jaguara.
Rzecz ma się zupełnie inaczej, jeśli do restauracji wybiera się grono znajomych – także dwuosobowe, złożone z mężczyzny i kobiety. Wówczas regulowanie rachunku za siebie jawi się całkiem oczywistym. Nie ma tu wszak aspektu zaproszenia, pozostaje zaś niemająca z zaproszeniem nic wspólnego idea spędzenia czasu na mieście we wspólnym gronie, za którą po prostu się płaci.
Za romantyczne spotkanie we dwoje też można zapłacić. Pytanie czy rzeczywiście będzie to spotkanie romantyczne, a jeśli nie, po co marnować czas na restaurację?
A przy okazji – jeśli twój lokal realizuje zamówienia na wynos, poinformuj o tym całą Polskę! Właśnie uruchomiliśmy największy w kraju ogólnopolski serwis dla lokali realizujących zamówienia na wynos i z dowozem spakowane.pl, dzięki któremu skutecznie i łatwo dotrzesz do nowych gości, którzy są zainteresowani zamówieniami na wynos i z dowozem. Dodaj się już dziś bezpłatnie i korzystaj z nowych możliwości!
Jeśli prowadzisz kawiarnię, restaurację albo hotel i chciałbyś upewnić się, że dobrze dobrze wdrażasz zasady nowego otwarcia, zapraszam do zapoznania się z moją ofertą coachingu, konsultacji i audytu: krytykkulinarny.pl/coaching/