To bardzo brzydko – oznajmił inspektor i ukarał dzieci. To znaczy szkołę. Czyli dzieci.
Nikt dotąd nie wycenił kwotowo zbiorowej odpowiedzialności dzieci za wytykanie palca, więc gdy zrobił to w końcu inspektor do spraw danych osobowych, rzecz pokazano w telewizji. Dzięki temu wiadomo, że wytykanie palca w szkolnej stołówce kosztuje dwadzieścia tysięcy złotych. Uwagę zwrócić należy przy tym na fakt, że do zbiorowego wytykania dochodziło z przyczyn przez dzieci niezawinionych, bo na skutek obowiązującego w szkole nakazu, a karę nałożono na dzieci tylko pośrednio, bo zapłacić ma ją szkoła. Choć gdy zapłaci, to ostateczną szkodę tak czy owak poniosą dzieci.
Sprawa wytykania palca dotyczy zrealizowanego w jednej z gdańskich podstawówek pomysłu racjonalizatorskiego na usprawnienie ruchu w stołówce, który ostatecznie zmaterializował się pod postacią postępowego systemu identyfikacji biometrycznej żywionej odciskiem palca. Palec należało wytknąć przed czytnikiem linii papilarnych, tym samym sprawnie potwierdzając uprawnienie do stołówkowego obiadu. Należy dodać, że innowacja, jakkolwiek ekstraordynaryjna, funkcjonowała w szkole od z grubsza pięciu lat i to za wiedzą a nawet zgodą rodziców. Jednak gdy wieść o palcu, a dokładniej o jego odcisku, dotarła do uszu inspektora do spraw danych osobowych, ten uniósł brwi a może nawet i palec, a następnie zagrzmiał w gniewie, rzecz uznając za nielegalne zbieranie odcisków palców od dzieci. Inspektor zakazał występku, rzecz pieczętując stosowną bumagą z wyraźnie podaną kwotą do zapłaty: dwadzieścia tysięcy złotych. Jak argumentował urząd, niektóre osoby, których dane są przetwarzane, nie mogły zrealizować praw wynikających z przepisów ogólnego rozporządzenia do wglądu do wspomnianych danych, poprawy tychże ani usunięcia rzeczonych. W szkole zawrzało, bo dlaczego tak nagle, jak tak można no i skąd wziąć aż tyle na karę?
Dyrekcja wyraziła zdziwienie niedocenieniem implementacji futurystycznej technologii. Rodzice wyrazili zdziwienie niewzięciem pod uwagę wyrażonej przez nich świadomej zgody na uczestnictwo dzieci w zbudowanym na odciskach palców systemie. Dzieci wyraziły zdziwienie zachowaniem dorosłych, którzy najpierw im usprawnili, a potem utrudnili i jeszcze chcą za to od nich pieniędzy. Sprawa trafiła do sądu.
Skoro ostatnio tak uporczywie przyglądamy się przeróżnym palcom, a niektórym nawet w szczególności, to warto choć też zwrócić uwagę na wirtuozerskie palce kreatorek stołówkowej rzeczywistości w jednej ze szkół w Leżajsku. Kilka lat temu, z powodów ustawowych, załoga tamtejszej kuchni została postawiona przed ukazem polepszenia walorów zdrowotnych stołówkowych obiadów. Urzędnicy zażądali wówczas, aby w nadbałtyckich stołówkach jadano jak w śródziemnomorskich kurortach tyle że bez soli i przypraw, co przełożyło się na podjazdową wojnę stołówkowych kuchni z korzystającymi z ich dobrodziejstwa dziećmi, które przejawiało się w uporczywym podawaniu gotowanych w nieosolonej wodzie ryb i mięs z dodatkiem warzyw na parze – i to aż do skutku, który wszak okazał się trudnym do określenia w czasowej perspektywie. Krótko mówiąc, częstowane gotowaną treścią bez przypraw dzieci, zwracające niemal nienaruszone talerze do kuchni, gremialnie pokazały tak gotującym kucharkom mało serdeczny palec. Do tego dokładane do zdrowych zestawów jeszcze zdrowsze owoce lądowały w koszach.
Zespół kucharski z Leżajska prędko zmiarkował, że urzędniczym głowom zabrakło rozumu a, przyciśnięty rozporządzeniem do blatu, podjął się eksperymentów – najpierw z obieraniem, potem z krojeniem a następnie z mieszaniem. Ostatecznie uzyskano niespotykany na skalę krajową efekt zielonych łąk sałatkowych i tęczowych ogrodów deserowych, które aranżuje się w szkolnej stołówce pod umowną postacią szwedzkich stołów i to ku radości dziecięcej gawiedzi. Ta z entuzjazmem angażuje się w dekompozycję kompozycji, śmiało wybiera wypatrzone kąski i zjada je ze smakiem, nadto w poczuciu zdrowej biesiady. Nic przy tym nie szkodzi, że dziatwa nie do końca wie, co je.
Z reakcji dzieci na kolorowe warzywno-owocowe wariacje wprost wszak wynika, że co prawda to, co dziatwa jada i pija, smakuje jej bardzo, przy czym niezależnie od tego, że jest to coś zupełnie innego, niż dziatwa sądzi. Brzmi to nieco pokrętnie, ale może właśnie w takim podejściu jest metoda, bo mimo że – komentując smak wypijanych soków – dzieci mylą składniki a nawet warzywa z owocami, to przecież przyrodzoną cechą wieku dziecięcego jest detekcja, badanie, ustalanie – jednym słowem kształtowanie osobistej palety smakowej.
Choć w stołówce w Leżajsku stają na głowie, żeby w kształtowaniu takiej palety każdemu dziecku asystować skutecznie i to ledwie za trzy pięćdziesiąt, które pozostaje w dyspozycji intendentki na głowę przeliczeniową, gros tych wysiłków może pójść na marne, skoro po powrocie do domu osobista paleta smakowa dziecka jest rujnowana przez menu przygotowywane w domowej kuchni przez rodziców. Mowa tu nie tyle o kuchniach domów drobnomieszczańskich, których budżety od jakiegoś czasu zasila po pięćset złotych na dziecko, ale nawet o kuchniach, za których sterami stoją profesjonaliści. Do takiej konstatacji prowadzi pierwszy odcinek nowej serii TTV, której autorzy postawili sobie za zadanie przemienić grupę otyłych mężczyzn w rączych Apollinów. Otyli bohaterowie programu obżerają się na potęgę, palą, piją i klną ile wlezie, co w zasadzie stanowi jakiś obraz współczesnego Polaka z interioru. Co jednak szokuje, to zachowanie jednego z uczestników programu, który jest szefem kuchni w restauracji, a po powrocie do domu rzuca rodzinie na pożarcie przemysłową pizzę, fast food i słodycze. Powód? Wszyscy bardzo to lubią!
Skoro wszyscy bardzo to lubią, trudno się dziwić, że zdrowym wzorcom żywieniowym tak trudno przebić się przez oczekiwania najmłodszego pokolenia. Od lat media z niepokojem donoszą o rosnącej liczbie dzieci z nadwagą. Chciałoby się powiedzieć, że autorzy obrazoburczych tekstów odzwierciedlają problem z reporterską dokładnością, choć raczej podpierają się ogólnikami. Jak czytamy, posiłki w szkołach dzieciom nie smakują, bo… są głównie mięsne i smażone, a mało w nich warzyw i owoców. Tymczasem nie trzeba krytyka kulinarnego, aby ustalić, że właśnie potrawy mięsne i smażone mają szansę smakować lepiej niż bliżej nieokreślone kompozycje warzywno-owocowe, które dzieciom z reguły nie smakują.
Tymczasem problem kiepskiego smaku potraw leży nie w typie surowca czy w technice obróbki. Zwykła pieczeń może być niebiańsko krucha i skąpana w aromatycznym sosie albo obrzydliwie sucha i oklejona breją bez charakteru. Podobnie najprostsza warzywna zapiekanka, o ile fachowo sporządzona, może zjednać sobie przychylność niejadków, acz sporządzona w tradycyjnej szpitalnej stylistyce zniechęci nawet zagorzałych wegan.
I właśnie wegańscy rodzice, jako towarzystwo nader aktywne i śmiałe w poczynaniach, sporządziło już nawet stosowne pismo, które trafiło na biurko prezydent Gdańska. Czytamy w nim, że dzieciom wegańskich rodziców należy bezwzględnie zapewnić menu zgodne z ich – choć jednak chyba raczej rodziców – oczekiwaniami. Tym samym, skoro typowy stołówkowy obiadek dziecięcy składa się z zupki warzywnej gotowanej na drobiowych skrzydełkach oraz gulaszu albo sznycla na drugie, należy uznać go za nie do przyjęcia. Aby dodać petycji aspektu skuteczności, pomieszczono w niej przeróżne emocjonujące odwołania, na przykład wezwanie do ocalenia klimatu i rodzinnych wartości. Znalazł się tam też argument, że możliwość wyboru diety roślinnej mają nawet więźniowie.
Pismo rzekomo spotyka się z gremialnym odzewem rodziców korzystających ze stołówek dzieci. Podpisy nań kreślić mają chętnie i choć liczba nakreślonych tak podpisów oscyluje na razie wokół trzystu, zdążono już odtrąbić roślinny sukces. Na razie sukces to połowiczny, bo władze Gdańska odesłały wegańskich rodziców wraz z ich petycją do nadkuchennych w stołówkach, gdzie kreuje się dziecięce karty menu.
Gdybym to ja był takim rodzicem, zaprosiłbym do Gdańska postępowy zespół kucharski z przywołanej wyżej leżajskiej podstawówki albo wręcz doprowadził do organizacji tamże wyjazdowych warsztatów kulinarnych dla niepoprawnych kucharek z Gdańska, w stronę których wycelowano oskarżycielski wegański palec.
Tylko który palec – zapyta dziecko i spojrzy na przykład, a ten idzie z góry!
Przy okazji – jeśli prowadzisz kawiarnię, restaurację albo hotel i chciałbyś upewnić się, że jesteś dobrze odbierany i idziesz z duchem czasu, zapraszam do zapoznania się z moją ofertą coachingu, konsultacji i audytu: krytykkulinarny.pl/coaching.