Dine in the Dark – ciemność, widzę ciemność!

Jeśli drżysz na myśl o tym, czym pachnie kolacja w ciemności, zadrżyj raz jeszcze, bo zaraz się dowiesz!

Na kolację w ciemności wybrałem się do gdańskiej Piwnicy Rajców dokładnie w walentynki, który to termin za najwłaściwszy pod względem czasoprzestrzeni wybrały sobie również gdańskie feministki, dowodząc tym samym, iż dzień zakochanych ma dla nich charakter opresyjny. Okupując kamienne stopy Neptuna, wyjęły z pochew gigafony, by za ich pomocą oralnie poinformować przechodzących mimo mężczyzn, iż nadchodzi kres bezkarnego molestowania i gwałtów.

Gdyby nie splot okoliczności manifestujący się potężną kolejką przed restauracyjnym wejściem, w której musiałem ustawić się i ja, treść manifestacji trafiłby niechybnie w samo centrum tej części mojego ciała, do której komunikat z racji okoliczności docierał. Stając w kolejce, nie mogłem się przecież spodziewać, że przez kolejne czterdzieści minut tylna część mojej konstytucji będzie narażona na postulaty odsunięcia składnika męskiego od śmiało te postulaty wokalizujących formularyzatorek.

Wszystko to przez uciążliwą dla stu dwudziestu uczestników kolacji procedurę wprowadzania gościa na salę, która przewidywała asystę wyposażonego w noktowizor kelnera dla każdego wchodzącego. To znacznie wydłużyło proces, zwłaszcza iż samo piwniczne wejście jawiło się otworem jednak niewielkim. Nie przeczę, w związku z przedłużonym oczekiwaniem na wejście niektórzy właściciele ust skorzystali w wąskim piwnicznym korytarzyku z okazji zetknięcia tychże z koralem chętnie doń przylegającym. Acz w momencie, gdy spod pomnika popłynęły dramatyczne hasła, część ust łagodnie się wygięła, a dyskretne odgłosy skrytych pocałunków ustąpiły miejsca porozumiewawczym chrumknięciom.

W końcu jednak cały ogonek znalazł się w jądrze ciemności tajemniczej restauracyjnej sali. Zagadkowe miejsce – mimo że wszyscy patrzą, nikt nic nie widzi. Oto okazuje się, że w absolutnej ciemności nie mamy absolutnie żadnych informacji o bezpośrednim otoczeniu, nawet tych najbardziej oczywistych. Jak wygląda stolik? Ile jest przy nim miejsc? Czy ktoś siedzi obok? A przecież są tu inni ludzie, bo słychać, jak rozmawiają. Restauracyjny gwar zdaje się przy tym bardziej donośny niż w konwencjonalnej restauracji. Czy to tylko wrażenie? Czy to zmysł słuchu stara się nadrobić nagłą bezsilność zmysłu wzroku? A może to tylko sztuczny szmer wygenerowany przez okalające nas głośniki?

Nigdy nie siedziałem w absolutnej ciemności w zupełnie obcym miejscu, dlatego trudno mi było przewidzieć, jak się będę zachowywał podczas kolacji w ciemności. Co będę tu jadł i czy w ogóle będę w stanie ponieść cokolwiek do ust? Tymczasem już po chwili, niejako automatycznie, podjąłem próby odnalezienia się w okolicznościach. Uznałem, że skoro mam ręce, to mogę zbadać otoczenie dotykiem. Jakie nogi ma moje krzesło? Gdzie kończy się oparcie? Jakiego kształtu jest stolik? Co na nim ustawiono? Czy obok talerza leżą sztućce? A ta nóżka to może od kieliszka? Czy jest pusty?

Jedynym pewnikiem tego wieczoru jest perspektywa kolacji. Ale i o niej samej wiadomo niewiele. Ma się składać z przystawki, dania głównego, deseru i kieliszka wina. Przy składaniu rezerwacji goście mogą wybrać, czy wolą danie mięsne, rybne czy wegetariańskie – i to wszystko. Pewna jest też obecność obsługi. Ta zdaje się zwinna i sprawna, choć kilka razy ociera się o mnie jakaś część zwieńczonego czerwonym światełkiem noktowizora ludzkiego ciała. Pojawiający się znienacka i nie wiadomo skąd kelnerzy pytają, co podać do picia i jakie wino wlać do kieliszka. Podają talerze i nie mylą się ani razu – a przynajmniej z sali nie słychać okrzyków przerażonych wegan, którym w ciemności przyszło nadgryźć niewiadomej proweniencji niedawno jeszcze żyjący mięsień.

Czy ktoś mógł się nie zorientować? Nie sądzę. Warstwa kulinarna tej kolacji jest bowiem na tyle bezpieczna, że pomylić się doprawdy nie sposób. Menu ma szlif zachowawczy, a składniki dań są tak oczywiste, że trzeba wielkiej miary dyletanta, aby nie połapał się, co wkłada sobie do ust. Miarkować zatem można, iż to nie treść talerzy ma stanowić clou kolacji, a raczej otaczająca ją ciemność per se. Owszem, jedzenie jest dobre, przygotowane zgodnie ze sztuką, ale też nie wykracza poza podstawowe oczekiwania okazjonalnego bywalca współczesnej restauracji.

Kolacji w ciemności nie nazwałbym zatem wydarzeniem gastronomicznym, a raczej okazją towarzyską do spędzania czasu w nietuzinkowych okolicznościach. Towarzyskość zdaje się tu mieć znaczenie kluczowe, zwłaszcza jeśli zauważyć, że moja kolacja trwała aż trzy godziny. Nawet jeśli czas w ciemnościach może płynąć względnie szybciej niż w konwencjonalnych okolicznościach, to jednak trzy godziny na przystawkę, danie główne i deser z jednym tylko kieliszkiem wina to sporo za długo.

Dlatego jeśli chcecie dać się ponieść emocjom kolacji w ciemności, pamiętajcie, aby wybrać się nań w asyście doborowej kompanii i koniecznie umyjcie przed wejściem ręce!

  1. Tyleż ciekawe co i bezsensowne zajęcie – iść na kolacje, tylko po to, aby zjeść ją po ciemku. Równie dobrze mogę zaprosić do domu swoich znajomych, upichcić coś i wyłączyć korki. Zabawa pewnie przednia, ale potem cały następny dzień to sprzątanie.
    Mi, takie wymysły przypominają tzw. „pokoje ucieczek” – wymysł ludzi, którzy nie potrafią lub nie chcą spędzić czasu produktywnie, nawet na czymś tak prozaicznych jak….nudzenie się.
    Żyjemy w czasie „dyktatury wrażeń”, jak ktoś chce, niech próbuje, dla mnie to nic szczególnego.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―