Mody na nietuzinkowość przemijają, gdy tracą unikatowość albo gdy ich wyznawcy znacznie przekraczają granicę absurdu. Dziś upada wielki mit jedzeniowej hipsterii, która – skądinąd umocowana na zdrowych podwalinach – karleje.
Gdy kilka lat temu tworzył się wielki mit zdrowego jedzenie, świadomość jakości żywności była równie niska, jak owa jakość. Zapoczątkowana zaraz po II Wojnie Światowej gonitwa za jak najsprawniejszym i jak najtańszym wykarmieniem jak największej populacji trwała aż po lata dziewięćdziesiąte XX wieku, kiedy to zaczęto wskazywać, że przemysł spożywczy karmi społeczeństwa Zachodu tanio i do syta, ale kosztem dziesiątkujących te społeczeństwa chorób cywilizacyjnych. Media alarmowały o pladze otyłości, nadciśnienia i cukrzycy, coraz głośniej zadając pytanie, czy sprawcą tych problemów nie jest ów rosnący w siłę przemysł, analizując przy tym, jaki jest związek między tym, co jadamy a chorobami układu krążenia i nowotworami.
Głośno punktowano całe listy substancji konserwujących, barwiących i wzmacniających smak i zapach, a kto żyw, uczył się na pamięć sławnej listy symboli „E”. Od wszelkiej czci odsądzono glutaminian sodu a oskarżycielski palec wymierzono w MOM, czyli enigmatyczne mięso oddzielone mechanicznie. Symbolem tej swoistej rewolucji świadomościowej padły parówki. W pogoni za coraz niższą ich ceną, czego do tej pory żądali konsumenci, przemysł rzeczywiście wytwarzał je ze wspomnianego MOMu. Jednak gdy konsumenci byli już skłonni płacić za parówki dziesięć razy więcej, byle tylko wytwarzano je z czegoś innego niż MOM, na rynku sprawnie i bez szemrania pojawiły się parówki z szynki. Zasadniczo nie wiadomo, dlaczego homogenizowana szynka miałaby być lepsza niż homogenizowana tkanka łączna, zwłaszcza że szynki w formie mielonki nikt dziś nie chce tknąć nawet kijem, ale skoro kilogram takich nowych parówek kosztuje dwadzieścia złotych zamiast dwóch, to musi to oznaczać, że są one lepsze niż kiedyś.
Casus parówki to tylko jeden z przykładów, jak zmieniają się mody ale i jak przemysł spożywczy potrafi dostosować swoją ofertę do społecznych oczekiwań, udając przy tym, że spełnia pragnienia, niezależnie do tego jak bardzo są one nonsensowne. W czasach postprawdy, gdy nad rzeczowość rozsądku przedkłada się elastyczność świadomości, to wcale nie takie trudne, zwłaszcza że mało kto dziś zauważa, że jedno z drugim w ogóle nie idzie w parze. Sprzyja to hipsterom, którzy często na bazie niekwestionowanych faktów budują sobie wizjonerski lajfstajl. Zdaje się jednak, że dochodzimy do momentu, kiedy niektórym zaczyna już trzeszczeć żyłka.
Proszę państwa, zamówiłam w kawiarni latte i wyraźnie zaznaczyłam, że chcę z wzorem rozety.Ku mojemu zaskoczeniu…
Opublikowany przez Aurelia Czulińska Niedziela, 26 lutego 2017
Oto niedawny przykład monumentalnego skandalu kawowego, który potoczył się po sieci, bulwersując miliony. Jego bohaterką stała się bliżej nikomu nieznana Aldona, której facebookowy post o kawie ze Starbucksa, zaczął się wirusowo rozchodzić po całym internecie. W poście tym czytamy, iż podana autorce kawa wbrew jej życzeniu została udekorowana wzorkiem serca a nie rozety, co miało zepsuć jej koncepcję profilu na Instagramie. Nieważne, że wkrótce okazało się, że wpis miał być żartem znajomych Aldony, którzy skorzystali z tego, że przez roztargnienie nie wylogowała się ona ze swojego konta. Post zaczął żyć własnym życiem, a hejt polał się strumieniami. Ostatecznie post został usunięty, a zaszczuta Aldona zmieniła ustawienia prywatności na swoim koncie.
Ten przykład pokazuje nie tylko mechanizm działania mediów społecznościowych, ale przede wszystkim zarys dostrzeganych przez coraz lepiej świadomych żywności granic, do których dochodzi współczesna spożywcza hipsteria, do niedawna podglądana wszak z admiracją. To właśnie fali hipsteryzmu zwyczajne picie kawy, z którym większość Polaków nie ma najmniejszego problemu, przeistoczyła się ostatnio w rytuał co prawda pełen emocji, ale o bliżej nieokreślonym sensie. Nawet się ów rytuał przyjął i choć do zaparzania zaprzęgnięto zmumifikowane już koncepty Aeropresu i Chemeksu, rzecz śmiało okrzyknięto nowinką.
Błyskawiczną reformę musiała też w związku z tym przejść także uważana do niedawna za wyznacznik jakości kawa z ekspresu ciśnieniowego. Aby dogonić sforujące się na czoło masowo odkurzane szklano-skórzane dripy, do niemal w pełni zautomatyzowanych procesów wyszkolono całe rzesze nowych baristów. Co prawda wielu z nich do dziś na małą czarną mawia „ekspreso”, to jednak „kapuczyn” z tak fachowo napowietrzoną mleczną pianką nie powstydziliby się i w samym Cafe Torino. Cen za nie zresztą też nie, a skoro tak, to można już powszechnie sądzić, że kultura picia kawy w Polsce – choć kultury kawy to co najwyżej pewien wycinek – stoi na poziomie wysokim. Świadomy kawosz może też miarkować, że aspirowanie do poziomów jeszcze wyższych może stanowić już przekroczenie pewnej granicy, za którą dobry obyczaj postrzegany jest w kategoriach marnego snobizmu. I właśnie dlatego zamiast zdrowo się pośmiać, suweren zdrowo się oburzył na ów niewinny żart z wzorkiem na piance.
W zasadzie można by zatem odtrąbić tryumf publicznego rozsądku, ale okazuje się, że nastroje suwerena doskonale monitoruje największy manipulator tychże, czyli przemysł spożywczy, tym razem uosobiony pod postacią znienawidzonych przez smakoszy barów szybkiej obsługi. Uznano, że to dobry moment, aby odpalić lont i wystrzelić w rozbuchaną do granic smakoszowskiej aprobaty brać hipsterską, zyskując tym samym u rozsierdzonych smakoszy cenne punkty. Powstał oto błyskotliwy i prześmiewczy film, w którym kawowy hipster stawiany jest do kąta. Na piedestał wraca zaś w pełni zautomatyzowana kawa z tekturowego kubeczka. Pardon, jest też wersja w porcelanie, są certyfikaty pochodzenia, jest ideologicznie poprawny Fair Trade oraz dbałość o stopień wypalenia. Skoro kawa z Maka ma to samo, co te coraz bardziej niezrozumiałe kawowe niuansiarnie, to właściwie po co się blazować?
Spotu z McDonald’s nie można przy tym traktować jako swoistej efemerydy. W ślad za hamburgerowym gigantem poszło KFC, co może świadczyć o jakiejś nieśmiałej tendencji odwrotu od ślepego stawania znaku równości między jakością a hispteryzmem, które, jak sugerują spoty, zmierza ku szaleństwu. W swoim spocie KFC rozprawia się nie z kawą a z jarmużem, którego mit urósł do poziomów równie absurdalnych jak ten kawowy. Przygotowywany przez archetypiczną blogerkę – czy może raczej vlogerkę – burger z kalafiora i jarmużu doskonale trafił w społeczną percepcję współczesnej świadomości zdrowej żywności, która dojrzała do lekkiego mrugnięcia okiem, a relish z kostek lodu, które blogerka trzyma w lodówce dla zapewnienia im ekstra chrupkości, okrzyknięto nawet mianem epickiego.
Wygląda więc na to, że żywnościowy hipster traci powoli pozycję trend-settera i influencera, stając się stetryczałym szaleńcem. Do gry wraca za to przemysł spożywczy, którzy na przestrzeni ostatnich dwóch dekad wiele się od tego influencera nauczył. Uzbrojony w najnowsze technologie, ludzi i sprzęt, jest gotów do odbicia pola, które utracił. Czy niszowi hodowcy eko-warzyw powinni już teraz zwierać szeregi? Z pewnością powinni kontraktować więcej sadzy i pomady, aby już dziś przygotowywać się na silniejsze umorusanie nimi marchewek.
Mogliby też po prostu uczciwie obniżyć ceny, ale na to pewnie tak chętnie nie wpadną.
To się zgadza. Całe szczęście nie korzystam z mediów odmóżdząjących, zwanych społecznościowymi. Ileż głupoty mnie omija.
A co do odżywiania i tych wspomnianych „eko-rolników” na końcu. Eko-propaganda jest także idiotyzmem, bo jak można kazać ludziom płacić za coś, co nie jest nawet połowy ceny. Weźmy kapustę charsznicką z Lidla, z certyfikatem EKO. Zmusiłem się i kupiłem ją za 7 złotych, tylko dlatego, że to produkt tradycyjny, którego nie jadłem. A parę dni wcześniej jadłem zwykła kiszoną kapustę spod Lublina, z a’la rodzinnego gospodarstwa, sprzedawanego jedynie w 2 sieciach lokalnych. Za niewiele ponad 3 złote. No i smakowo okazuje się lepsza ta druga. No-name, non-eko. Tańsza i smaczniejsza, myślę że zdrowsza a i na pewno bardziej „ekologiczna” bo nie wożona pareset kilometrów, a jedynie 10-15.
Wystarczyłoby wrócić do źródeł i do zwyczajnej tradycji lokalnej, ku temu co było dekady temu. Tu niczego nie trzeba wymyślać, wystarczy dać rolnikom więcej wolności gospodarowania i pomóc im w samoorganizacji i organizacji zbytu, na przykład na targowiskach czy giełdach rolnych. To można zresztą powiązać z gastronomią, bo za granicą jest rzeczą normalną, że tam gdzie jest targowisko, tam jest lokalna gastronomia. A u nas, jedno targowisko, wyglądające tak jak 30 lat temu, a obok „gastronomia” w postaci gofrów(fakt, że dobre i pamiętam je od dziecka)i walący na kilometr kurczak z rożna+kebab+hot dog+zapiekanka+coś tam jeszcze.
Może zamiast bawić się „postęp i nowoczesność” uruchomić zwykłą sprzedaż bazorowo-furmantkową i sprzedawać pieczone ziemniaki z rusztu z tejże furmanki?
Dziesiejszym „hipsteryzmem” można nazwać tych wszystkich „zaściankowców” co odrzucają wszelki postęp i chcą żyć tak, jak żyli nasi protoplaści wcześniej. Dobrze się dzieje, że ludzie idą w historię. Szkoda tylko, że to jest bardziej na pokaz i nie ma to charakteru całościowego. Skoro już urządza się jakieś inscenizacje historyczne czy przemarsze patriotyczno-narodowe, to niech organizuje się także oprawę. W tym i gastronomiczno-kulinarną. Bo póki co, mamy Marsz Niepodległości (czy Patriotów, we Wrocławiu)a potem sruu..do Maca czy do Kebaba(u nas jest komfot, bo mamy Prawdziwego Polskiego Kebaba, u/dla Prawdziwego Polaka, a Warszawa/Wrocław mają kosmopolityczny, „u ciapatych”).
To samo dotyczy wszelkich uroczystości państwowych, kościelnych czy wojskowych. Ileż można ludzi karmić „grochówką”? Przecież partyzanci żywili się różnie, nikomu nie chciało się lub nie dało się, gotować grochówki. „Kuchnia partyzancka” to myślę coś, co powinno być standardem przy takich okazji. A, że to pojęcie szerokie i głębokie, to tylko powód do inwencji kulinarnej.