Jeśli najdzie was chęć na słodką warszawską klasykę, to skorzystajcie z mojej krótkiej listy. Oto stołeczna piątka cukierniczych znakomitości
1. Lukullus, Chmielna
Moja seria Top5 to nie jest typowy ranking, a raczej zbiór miejsc, które uznaję za szczególnie wartościowe. Z tej piątki Lukullus jawi się adresem najpopularniejszym, choćby z tego względu, że na jego przedstawicielstwa można się natknąć w kilku różnych lokalizacjach w Warszawie, stąd odeń zaczynam. Ważne przy tym, że mimo stosunkowo rozbudowanej sieci Lukullusowi udaje się utrzymywać mistrzowski poziom wypieków i deserów – takie były wszystkie, których próbowałem, z tortem Romanowów na czele. Lukullus ujmuje też dbałością o klientów i gości – pamiętam niefortunny incydent z tłustoczwartkowymi pączkami, kiedy to do niektórych trafiły egzemplarze o nie dość zadowalającej jakości. Cukiernia ogłosiła wówczas, że każdy, kto uznał, iż to właśnie on trafił na wypiek niezadowalający, mógł otrzymać świeżą partię bez żadnych zbędnych ceregieli. Trywialne? Nie, istotne i warto brać to pod uwagę, bo lepsze standardy wyznaczają najlepsi.
Żeby znaleźć Lukullusa nie trzeba się specjalnie natrudzić. Starczy kwadrans na przesiadkę na Centralnym i nawet gdańszczanin jadący do Krakowa albo krakowiak podróżujący do Gdańska mają szansę na przekąskę, bo jedno ze stoisk Lukullusa znajduje się w Złotych Tarasach, dosłownie minutę spaceru od peronu. Zdecydowanie warto jednak nadłożyć te kilka kroków i rozsiąść się w zachwycających wnętrzach Lukullusa przy Chmielnej. Po pierwsze parzą tu jedną z najlepszych kaw w Warszawie, a po drugie takiego wnętrza próżno szukać. Jest w nim duch minionej epoki ale taki ze sznytem.
Oto na pokrytych boazerią ścianach prezentuje się robotniczy sportowiec biegnący ku błękitnej dali socjalizmu. Pod ścianami stoją stoliki z miękkimi fotelami, w jakich siadać mogli dygnitarze sprzed kilku dekad. Nie, nie, to nie żaden lamus, bo Chmielna to miejsce nie tak wiekowe, na jakie wygląda. Wrażenie swoistej elegancji rodem z nie tak odległej przeszłości to zabieg celowy i wysoce skuteczny. Myślę sobie nawet, że gdyby Lech nie skoczył wtedy przez płot, to takich kawiarni mogłoby dziś więcej, choć tak, jak onegdaj, byłyby dostępne tylko dla wybranych – i to raczej nie przez suwerena. Choć kasa przyjmowałaby wówczas dolary, względnie bony, to jednak czy barista parzyłby kawę aż tak świetną jakiej każdy dziś może spróbować za złotówki? Śmiem wątpić, więc nie zastanawiajcie się wiele, tylko idźcie i zjedzcie kawałek tej żurawinowo-waniliowej bezy Romanowów. Coś wspaniałego!
2. Batida, Marszałkowska
W poszukiwaniu ducha czasów minionych trafiam do Batidy przy Marszałkowskiej. To najbardziej reprezentacyjna lokalizacja powojennej Warszawy, więc gdzie, jeśli nie tu, spodziewać się najprzedniejszych przykładów socrealistycznej gigantomanii? Jest tu przestrzeń, jest światło, są gigantyczne kolumny, wysokie sufity i ogromne balkony, słowem jest rozmach. Jeśli tak miała wyglądać robotnicza prostota, to nic dziwnego, że generał Świerczewski tak żarliwie o nią walczył.
Gdy jadłem tu maślany rogalik, pogryzając kawałkami miejscowej czekolady z orzechami i sącząc bardzo przyzwoitą kawę, zastanawiałem się, kto mógł tu przesiadywać jakieś pięćdziesiąt lat temu. Jakie szepty na zawsze wsiąkały w te wielkie kolumny? Jakie kuluarowe decyzje tu zapadały?
Tymczasem związek Batidy z minioną epoką to tylko złudzenie. Zajęła tę przestrzeń tuż po demokratycznych przemianach i, inspirowana ożywczym duchem Zachodu, od razu stała się wyznacznikiem modnego stylu ówczesnej Warszawy. Niestety niedawno tę prześwietną historycznie przestrzeń zajął Burger King, Batidę spychając na peryferia. Znak czasów? Raczej wielka szkoda.
Ale idźcie tam i smakujcie, bo smacznie jest tu jak diabli. A jeśli tę okrojoną wersję Batidy uznacie za zbyt ciasną, to przy Krakowskim Przedmieściu jest jeszcze jedna, bardziej przestronna, do tego z tarasem, gdzie latem osobiście chłodziłem się lemoniadą z arbuza.
3. Słodki-Słony, Mokotowska
Jeśli przy Mokotowskiej miałby rezydować jakiś duch, to może duch róży, choć z pewnością nie Róży Luksemburg. O nie, tu róża występuje w swojej najprawdziwszej i najszczerszej postaci – przede wszystkim w maślanym ciastku z dziurką, którą wypełnia różana konfitura. Dla mnie to właśnie to proste ciastko jest kwintesencją Słodkiego-Słonego, bo w jakiś mistyczny sposób skupia w sobie wszystkie najbardziej kuszące cechy swojej twórczyni, Magdy Gessler. Jest tak pachnące, tak rozkoszne i tak puchate, że te sześć złotych, jakie trzeba na nie wydać jawi się okazją nie do przegapienia.
Ale nie ograniczajcie się! Dajcie się skusić na coś bardziej wyrafinowanego, na przykład na bezę z kremem pistacjowym albo na kawowo-bezowy tort Kir Noir z czarną porzeczką, crème de casis i orzechami laskowymi. Znów beza? Coś takiego! Każdy, kto mnie zna, wie doskonale, że za bezą szczególnie nie przepadam, a skoro tak, to jaka to musi być dobroć, skoro znowu o bezie wspominam!
Ujawnię wam skrycie, że ten adres jest Magdzie Gessler najbliższy, więc jeśli chcielibyście ją spotkać, to największe szanse macie właśnie tu. Co prawda może się tak zdarzyć, że mimo iż zasiądziecie do dziesiątej bezy i piętnastej kawy, Magda Gessler jednak się nie pojawi, to nie desperujcie, bo powiadam wam, że te liliowo-różane plusze, te kameralne kąciki na pięterku, to przytłumione bursztynowe światło, słowem ów swoisty pufiasto-bufiasty klimat, doskonale wam ten zawód wynagrodzi.
4. Smaki Warszawy, Żurawia
Ulokowane na rogu Żurawiej i Poznańskiej Smaki Warszawy to hybryda restauracji, kawiarni i cukierni utrzymana w prostej i niezobowiązującej stylistyce. Można tu zatem zjeść lunch czy kolację, na przykład smażone gęsie wątróbki albo jagnięce ozory. Można też wejść na kawę i ciastko, a torcik zamówić na wynos.
Miejscowy cukiernik to mistrz w pełnym znaczeniu tego słowa. Ustaliłem to najpierw po nadspodziewanie zadowalającej przygodzie ze z pozoru zupełnie zwykłą drożdżówką z crème anglaise – doskonałym kremem waniliowym zamkniętym w cienkiej warstwie ciasta – i po kolejnych miłych kontaktach z miejscowymi torcikami. Na zdjęciu jest akurat „Figa z makiem” – torcik z makowego biszkoptu nasączonego syropem pomarańczowym i przełożonego figowym nadzieniem.
Warto spróbować tu też wuzetki, jednego z warszawskich cukierniczych szlagierów. Zjecie ją tu z dodatkiem czarnej porzeczki, która socjalistycznej wuzetkowości czekoladowego biszkoptu i bitej śmietany nadaje niejakiego kapitalistycznego sznytu. Zwróćcie też uwagę na którąś z bez: może biało-zieloną z mojito, różaną albo fiołkową. Oho, znów wspominam o bezach?
5. Cafe Bristol, Krakowskie Przedmieście
Koniec z bezami, chcę czekolady i to w stylowej oprawie. Wchodzę zatem do Cafe Bristol, kawiarni hotelowej acz nietuzinkowej, której przestrzeń odrestaurowano kilkanaście lat temu, nadając jej stylistykę właściwą przełomowi XIX i XX wieku. Co prawda zamówiłem tu kawę po wiedeńsku, ale Bristol kawiarnią wiedeńską nie jest ale i dlaczego miałaby być?
Odnajdą się tu ci, którzy w tajemniczy i niewytłumaczalny sposób odczuwają żywą nostalgię za przedwojennym życiem kawiarnianym stołecznych elit. Jest też całkiem przyzwoita kawa i bardzo dobre torciki. Czy jest drogo? Na kawę z ciastkiem trzeba mieć te trzydzieści złotych, ale nawet jeśli tak się złożyło, że macie akurat tylko trzy, to wchodźcie śmiało, bo na florentynkę starczy. Zresztą zawsze możecie zapłacić kartą. Raz się żyje, a co!
W Warszawie jest oczywiście znacznie więcej cukierni niż tylko pięć, ale jeśli w stolicy bywacie raz na jakiś czas, to ta żelazna piątka w zupełności wam wystarczy, zaś jeśli do Warszawy planujecie wybrać się po raz pierwszy, to piątka adresów to dla was aż nadto. Niemniej gdy poczujecie, że wystarczająco zapoznaliście się z klasyką, śmiało wchodźcie na level pro – na przykład do laboratorium cukierniczego Odette albo do alchemicznej pracowni Czekolada Café. Wuzetek się tam nie spodziewajcie, hipsterów i owszem.
Dodam do tego Blikle od siebie 🙂
a jakieś konkretne ciastko czy ogólnie?
Pijana beza lub beza z marakuja!
Paryż, Berlin, Bruksela, Wiedeń to jeszcze nie jest, ale dobrze, że już polska stolica ma przynajmniej coś, co przypomina wysoki poziom. Ceny wydają się na szczęście jedynie „warszawskie”, porównując do cen na biednej Lubelszczyźnie, aż tak strasznie ni jest.
Nie jadam w cukierniach, ale uważam, że każda stolica powinna właśnie opierać się na cukierniach i tego typu lokalach, jak winiarnie chociażby. Z tej racji, że w przypadku wyrobów cukierniczych i słodyczy, trudno tu mówić o regionalizacji. A więc Warszawa powinna mieć wszystko to, co w polskiej tradycji cukierniczej, jaka ona tam by nie była, najlepsze. Nie wyobrażam sobie, aby w Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu miało być więcej wysokiej klasy cukierni niż w Warszawie.
To trochę odwrotnie niż w przypadku restauracji i generalnie „słonej” gastronomii – tu winny rzadzić regiony i miasta z ciekawą kulturą kulinarną.
Dobrze by było, aby takie warszawskie cukiernie, z czasem rozwijały się w całym kraju, żeby powstawały sieci warszawskich cukierni.