Kocham latać… ale tak do pisięciu złoty!

Nie lubię samolotów, bo niszczą kolej. Nie pochwalam dyskontów, bo zabijają klasyczny handel. Walczę z mikrofalówkami, bo niszczą tradycyjne jedzenie… Ale co ja mogę?

fot. http://www.homewatersoftenerreviews.com/
fot. http://www.homewatersoftenerreviews.com/

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak jak kocham latać – wyznała mi niedawno przyjaciółka, a gdy w odpowiedzi rzuciłem jej pełne niedowierzania spojrzenie, wyciągnęła z łudząco podobnej do oryginalnej Prady internetowy bilet. No tak, złowiła lot do Mediolanu za 43 złote. W Mediolanie nigdy nie była, ale pytanie, czy była kiedyś w Modlinie i czy wie, że aby przejść przez bramki kontrolne i nie spóźnić się na samolot, trzeba stawić się na lotnisku trzy godziny wcześniej. I sobie postać.

Niskokosztowe lotnisko Warszawa Modlin powstawało w aurze skandalu. Jakość nowo wybudowanego pasa startowego zakwestionowano na tyle skutecznie, że lotnisko zamknięto tuż po otwarciu. Usterki usuwano wstydliwie acz pospiesznie a eksperci wieszczyli rychły schyłek nowego przedsięwzięcia. No przecież kto będzie jeździł pięćdziesiąt kilometrów na lotnisko, na które nie dociera nawet kolej?

fot. Mike_fleming
fot. Mike_fleming

W międzyczasie powstała prężna sieć połączeń autobusowych, dzięki której z centrum stolicy na lotnisko można dojechać w godzinę (albo dwie – w zależności od tego, na której arterii akurat trafi się wypadek), czyli mniej więcej w takim czasie, w jakim szybki pociąg przemierza odległość z Trójmiasta do Iławy (albo Warszawy – w zależności od tego, czy porównywać czas przejazdu lotniskowego busu w godzinach nocnych czy za dnia). Skoro tak, to jaki sens lecieć z Gdańska do Warszawy samolotem, skoro pociąg jest szybszy?

Sensu można doszukiwać się w cenie, ale nawet jeśli przyjąć, że pasażer trafi na najtańszą ofertę niskokosztowego przelotu, czyli dziewięć złotych, a do tego wykupi najtańszy bilet na dojazd niskokosztowym busem z lotniska do centrum za dziewiętnaście złotych, to rzeczywiście wyda mniej niż czterdzieści dziewięć złotych – bo tyle kosztuje SuperPromo z Gdyni do Warszawy. Jak łatwo wyliczyć, zaoszczędzi 22 złote, choć na gdańskie lotnisko też jakoś musi dotrzeć i, jeśli nie wybierze się pieszo, to na pewno nie dotrze za darmo. Poza tym musi dodać nieco czasu na przejście przez bramki oraz dokładnie wiedzieć, co może ze sobą zabrać a czego nie. Czy zatem nawet najtańszy bilet taniego przewoźnika wart jest swej ceny?

Być może nie, na co wskazuje decyzja samego przewoźnika, który zdecydował się przekierować część lotów z lotniska w Modlinie na lotnisko Chopina. Klienci powinni być zadowoleni, bo będą mieli bliżej i wygodniej, ale operator niskokosztowych przejazdów autobusowych z Modlina do Warszawy, reklamowanych jako komfortowe, na pewno już zgrzyta zębami. Może wycofa część pojazdów, a jeśli tak, niechby wycofał mikrobusiki i zaczął realizować obietnicę wożenia pasażerów komfortowymi autokarami, która widnieje na krzykliwych plakatach i w internecie.

Z trójki obietnic: tanio, szybko i komfortowo da się za jednym razem zrealizować tylko dwie i to wcale nie w dowolnej kombinacji. Doświadczenie wskazuje, że albo pojedziesz tanio i szybko albo szybko i komfortowo. Taniość to jednak hasło naszych czasów, które przykuwa uwagę milionów i skutecznie przyćmiewa pozostałe dwa. Żądanej przez miliony taniości nie można więc zatem tak po prostu zignorować.

Zresztą kto by chciał? Milionów w tych milionach dopatrzyło się już wielu – nie tylko właściciele tanich linii lotniczych ale i tanich linii autobusowych oraz wszelkich tanich inkarnacji przewozów, turystyki i noclegów, z hostelami oferującymi łóżka w tunelach przypominających chłodnie dla nieboszczyków oraz kontrowersyjnym Uberem na czele.

fot. Thomas Hawk
fot. Thomas Hawk

Taniość rządzi też w sektorze znacznie bliższym ciału niż podniebne eskapady – w handlu. Tutaj prym wiodą dyskonty, w których klient ma odnieść wrażenie, że kupuje dużo, płaci mało, a nawet nic, bo wydając, zarabia! To wrażenie potęguje czynnik swojskości i polskości, który zagraniczne sieci ostatnio bardzo mocno promują w przekazie reklamowym. Tanio i swojsko – w to nam graj. Jest super, bo za przysłowiowe trzy dychy można się dziś najeść, polecieć do Modlina i jeszcze starczy na pół litra. Gdyby kultową 15 lat temu „Balladę o lekkim zabarwieniu erotycznym” nagrywano dziś, rozmarzona pani Benia pewnie już nie poszłaby z trzydziestoma złotymi do Ruskich po klapki i trzy pary majtek, tylko nakupiłaby sobie za to w dyskoncie croissantów, jambonów serranów i oliwków i poleciała z nimi do Radomia i z powrotem. A jak!

No dobrze, to teraz zejdźmy na ziemię i zastanówmy się, jak to możliwe, że skoro nasze polskie jest takie dobre i takie tanie, to właśnie upada kolejna polska sieć sklepów spożywczych Marc-Pol, a inna polska sieć, Alma, doświadcza poważnych problemów i kto wie, czy nie podzieli losów od kilku lat nieistniejącego już Bomi?

A może polskie sieci jednak są dla nas za drogie? Ten, kto odwiedził w ostatnich dniach supermarket Marc-Polu w hali Mirowskiej na pewno zaprzeczy – markowa kawa po 10 zł za pół kilo, słoiczek hummusu po trzy złote, wafelki torcikowe po dwa. Tak tanio w Marc-Polu jest tylko chwilowo i już więcej nie będzie, bo w ich sklepach trwa totalna wyprzedaż za bezcen. Jeżeli spojrzeć na ceny sprzed wyprzedaży, to tak atrakcyjnie już nie jest. Okazuje się, że wafelki mają tu bardzo drogie, markowa kawa też wychodzi ze dwa razy więcej niż w innych sklepach, o hummusie już nawet nie wspomnę.

Rdzennie polskie sklepy są rzeczywiście droższe, zresztą podobnie jak polskie linie lotnicze. LOTem z Gdańska do Warszawy też się przecież lata, ale za dziewięć złotych nie ma mowy. Musi być te półtorej stówki od łebka albo i lepiej, choć trzeba przyznać, że to i tak niezły wynik, bo jeszcze do niedawna lot polskimi liniami kosztował stówek dobrych kilka. Low-costyzm i dyskontyzm wpłynął zatem na ogólny spadek cen wszędzie, ale pojawia się pytanie – kto płaci za tę taniość?

Jeśli spojrzymy na kolej, to rzeczywiście tanie bilety w przedsprzedaży rekompensowane są środkami wszelkiej maści guzdrałów, którzy z różnych powodów nie są w stanie zarezerwować sobie przejazdu z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Jeśli kupują bilet przed wyjazdem, płacą jak za zboże – na przykład 150 złotych za szybki pociąg z Gdańska do Warszawy zamiast wspomnianych wcześniej 49 i nie ma zmiłuj. Podobnie jest na kolei zagranicą. Bilet pierwszej klasy z Innsbrucku do Wiednia zarezerwowany ze dwa miesiące przed wyjazdem kosztuje tylko 34 euro. Taki sam bilet rezerwowany na tydzień przed wyjazdem kosztuje już 125 euro. Różnica jest spora, ale pula tanich biletów jest mocno ograniczona. Rozwiązanie przyjęte przez kolej zdaje się być rozsądne, bo pokazuje, że tanio jest, ale w ograniczonym zakresie. Widać też, jaka jest różnica między zwykłą ceną biletu a ceną w promocji.

W przypadku tanich linii lotniczych tego nie widać. Tydzień przed wylotem tani bilet jest nadal tani. W dyskontach tanio jest ciągle, a niekiedy bywa jeszcze taniej, na przykład gdy ogłaszane są specjalne promocje na warzywa czy mięso – powiedzmy o 30 procent taniej. Nagle sieć pozbawia się zysków? Trudno w to uwierzyć. I nie wierzmy.

To nie sieci ponoszą rzeczywiste koszty taniości. Nowa era w handlu, podróżach, noclegach i innych usługach finansowana jest przez miliony szeregowych pracowników, którzy znaleźli zatrudnienie w tym systemie oraz tysiące dostawców, którzy doświadczają bożego daru możliwości dostaw – za bezcen. Aby ciąć ceny jeszcze skuteczniej, koszty obniża się maksymalnie Rozlicza się każdą przepracowaną minutę. Nie przewiduje się miejsca na protesty, żądania ani strajki, bo mogłyby one zakłócić sprzedaż. I nic za darmo. Jeśli pracownik chce pracować, a musi mieć uniform, to niech go sobie kupi. Jeśli potrzebne jest mu firmowe szkolenie, to niech za nie zapłaci. Dlaczego klient albo – co gorsza – właściciel sieci ma pokrywać koszty cudzej odzieży? – cynicznie spytam w imieniu właściciela. Z prezentowanego poniżej holenderskiego dokumentu wynika, że cięcie kosztów, zwłaszcza w przypadku podróży lotniczych, może wiązać się z oszczędnościami na bezpieczeństwie pasażerów.

Obdarzeni przywilejem obcowania z tanią arystokracją dostawcy są zmuszani do ciągłego obniżania cen, a obniżone ceny w dwójnasób biją w tych, którzy tworzą mechanikę tanich sieci, generując system wszechobecnej taniości. Niestety w tym systemie zaczyna rysować się niepokojący model życiowy. Jego uczestnicy wciągani są w chocholi taniec, z którego bardzo trudno się wyrwać. Za mizerne wypłaty niskokosztowi pracownicy robią tanie zakupy w tanich sklepach, korzystają z tanich autobusów, kupują tanie samochody i jeżdżą nimi na tanie urlopy organizowane przez tanie biura podróży, często w porozumieniu z centralami tanich sieci, w których tani pracownicy pracują. Sami zatem finansują mechanizm, który wiąże im ręce i po pewnym czasie wpadają w błędne koło. Nic dziwnego, że są tacy, którzy taki model życia nazywają niewolnictwem dwudziestego pierwszego wieku. Mówi o tym francuski dokument „Tanio, taniej, najtaniej, kto da mniej?”, którego autorzy przemierzają Europę tanim samochodem, aby dotrzeć do źródeł współczesnej taniości.

Trafiają w końcu do serca tanich linii lotniczych, których główna siedziba… też jest tania! Ha, ale czy właściciel tych linii żyje również tanio? Trudno się tego spodziewać, skoro jest jedną z najbogatszych osób w swoim kraju. Sam chętnie, acz arogancko, wypowiada się przed kamerą, dzięki czemu widz dowiaduje się, że w jego firmie pracownicy nie mają ani szczególnej wartości, ani szczególnych praw. Prestiż zawodu? A co to takiego? Przecież lotnik to zwykły taksówkarz.

Bezwzględny rygor jest też podstawą działalności dyskontów, które organizowane są na wzór wojskowych systemów aprowizacji. Ich twórcy, wychowani w warunkach wojennych, mają jeden cel – dużo, tanio i na czas. Klienci zdają się ten koncept dobrze rozumieć, bo aprowizują się bez mrugnięcia okiem i nie pytają, ile zarabia kasjerka, na jakie ustępstwa poszedł producent wędlin, które sieć sprzedaje pod własną marką, ani ile kilometrów ciężarówka dowozi do sklepu pieczywo z piekarni. Wszystko to dzieje się za przyzwoleniem klientów, a właściwie na ich wyraźnie żądanie. Dużo jest w tym arogancji, pogardy i zwykłego chamstwa, ale po stronie klientów też. Tanio! Ma być tanio albo lepiej za darmo! Tego właśnie chcą klienci a tanie sieci to właśnie im dają – powietrznych taksówek za pisiąt złoty, magazynów aprowizacyjnych z bułeczką za jed-naście groszy – tylko żeby mi była świeża, chrupiąca i duża!

Jeśli ze strony klientów padają tu w ogóle jakieś pytania, to ewentualnie, dlaczego tak drogo i czy może być jeszcze trochę taniej. Oczywiście, taniej może być zawsze. W samolotach można by wprowadzić opłaty za korzystanie z toalety – bo dlaczego ci, którzy nie korzystają mają płacić za tych, którzy korzystają? Może ktoś kiedyś zrealizuje też plany wprowadzenia lotniczych miejsc stojących. Skoro w pociągach zamożni leżą, a bogacze nawet śpią, to w samolotach oszczędni mogą postać. I tak stoją już przecież po kilka godzin na lotniskach przed bramkami kontroli bezpieczeństwa, więc niech sobie stoją kolejne dwie, skoro chcą. Chętni znajdą się na – o ile wyjdzie im to taniej.

Kilka dni temu stałem w kolejce do kasy zamykanego właśnie sklepu Marc-Polu, o którym pisałem wyżej. Do kolejki podeszła ładnie ubrana zaawansowana wiekiem warszawianka – na głowie trwała ondulacja, na piersi broszka z wielkim bursztynem, na pomarszczonych palcach złote pierścionki. W zgrabiałej dłoni dzierżyła paczkę makaronu z naklejką: 99 groszy. Nieznoszącym sprzeciwu ruchem ręki zatrzymała kolejkę i, wymierzając w kasjerkę ostro zakończony akrylowym paznokciem palec, wycedziła przez wyszminkowane burgundem wąskie pomarszczone usta – „wczoraj pani na sali mówiła, że będzie jeszcze przecena tej przeceny, a cena dziś jest dalej taka sama”. Kasjerka pogrzebała w mocno spracowanym kajecie i zaproponowała klientce, że obniży jej cenę tej paczki makaronu o dalsze 20 procent. „Pani sobie kpi!” – prychnęła starsza pani, rzuciła makaronem i z dumnie uniesioną trwałą ondulacją udała się do wyjścia, pobrzękując bransoletkami.

Dużo i tanio, ale czyim kosztem?

Czy można podróżować tanio i rozsądnie na swój rachunek? Oczywiście! A do tego taka podróż może stać się rzeczywiście fascynującą wyprawą. O tym w mojej najbliższej audycji w JemRadio, której gościem będzie Rafał Kośnik, podróżnik ekstremalny i surwiwalista. Podróżował po Amazonii, poznawał miejscowych, nocował we wioskach tubylców i jadł z nimi krokodyle. Uwielbia Azję, uliczne jedzenie i orientalną kulturę. W pasjonującej rozmowie podzieli się z nami wrażaniami ze swoich egzotycznych podróży oraz udzieli rad tym, którzy podobną podróż planują. Natomiast z Panem Makarym analizie poddamy medialne doniesienia pewnej dietetyczki, która publicznie straszy chlebem z supermarketów. Całej audycji można wysłuchać tu. Pozostałe odcinki programu znajdziecie tu.

  1. Nie do końca się zgadzam z tym. Po pierwsze, w Polsce nie ma już dyskontów, chyba, że ktoś kupuje regularnie w Aldi lub Zielonej Torebce czy jak to sie tam nazywa. Ani Lidl, ani Biedronka, ani Netto (gdzie nie byłem do tej pory, bo najbliższy dopiero za Wisłą)nie są dyskontami, a supermarketami opartymi o markę własną.
    Co do Marc Polu i Almy to się zgadzam, ale pierwszy sklep mi sie podobał o tyle, że był duży wybór a ceny, skakały, czasami mega-droga, czasami mega-tanio, w zależności od widzimisie kogoś na górze. Almę od dawna skazywałem na porażkę, bo uważałem, że w Polsce nie ma miejsca na „supermarket dla bogaczy”, chociaż oficjalnie to się nazywa „sklepem dla klasy średniej’ (której w Polsce nie ma, podobnie jak nie mam jej w Rosji, Turcji czy Brazylii, to zresztą podobny poziom, co Polska).
    I ja bym tu nie mówił, że padły, bo polskie, tylko dlatego, że konkurencja zagraniczna, a także zła organizacja je zabiła. To właśnie dlatego popiera(łe)m zakaz handlu w niedziele, jako formę pomocy dla mniejszych sklepów. Póki co, uwalono podatek handlowy i słusznie, bo teraz wiadomo, w czyim interesie działa Tusk i cała brukselska klika.
    A co do dyskontyzacji, to wszystko to zależy. Ja nie latam samolotem, leciałem raz, ale nigdy żadną tanią linią, więc nie mogę nic powiedzieć. Wolę pociąg czy nawet coś drogowego.
    Niska cena jest możliwa do osiągnięcia, gdy są niskie podatki i niskie marże. Ale żeby tak było, to musi być normalne państwo, wolne od brukselskiej dyktatury, socjalistycznego złodziejstwa i rozdawnictwa stołków i pieniędzy między kumpli.
    Póki co, człowiekowi pozostaje mozolna walka z tym chorym kapitalistyczno-komunistycznym systemem. Jest alternatywa, ale niestety, mainstream to nazywa „faszyzmem”. Żeby zrozumieć o co chodzi, wystarczy wpisać w wikipediu słowo „korpoacjonizm”.

    • I powiem tak szczerze, że Polska ma wszystko, co potrzebne do zbudowania systemu korporacjonistycznego. Problem jest tylko taki, że Polacy sami nie myślą i sami nic nie potrafią wymyśleć, wszystko opiera się na kopiowaniu. Skoro „na Zachodzie ni ma” to znaczy, że ma się co tym zajmować.
      W Polsce mamy obecnie klasyczny przykład kapitalizmu feudalnego, tyle, że w duchu nie lesefereystycznym, jak to było w XIX wieku, ale połączenia liberalizmu i socjalizmu marksistowskiego. Skąd niby Polak ma mieć pieniadze na godne życie, skoro okrada go pazerny kapitalista, zarówno zagraniczny jak i krajowy, a dodatkowo pazerne państwo, łupiące go podatkami na każdym kroku???
      Potem się dziwić, że ludzie walą do Biedronek i kupuja bułki po 30 groszy albo po 60 jak mają 500+. A właściciel JM liczy aby miliardy w swojej holenderskiej-szwajcarskiej siedzibie (JM nie jest już portugalską firmą, ale zarejestrowaną w Holandii bądź Szwajcarii).
      Podobnie jak właściciel Ryanair, zadufany w sobie kutafon. Nic dziwnego, że walczył o Bremain, skoro Brexit uszczupli jego portfel. Szczególnie mniej złotówek zacznie teraz wpływać od Polaków, co, miejmy nadzieje, powoli zaczną opuszczać ten wyspiarski syf.

    • To prawda, dyskonty w Polsce niewiele różnią się od małych supermarketów – poza tym, że sprzedają pod własną marką, udają, ze są tanie i mają na względzie polską tradycję. Na tle innych krajów – nawet Wielkiej Brytanii – widać to szczególne wyraźnie. Pamiętam zakupu w dyskoncie jednej z sieci obecnej też w Polsce na obrzeżach Derby,. Do sklepu trafiłem niemal przymuszony przez zamieszkującą tam Polonię, której przedstawiciele przekonywali mnie, że z zakupami nie mają najmniejszych problemów i że są one tańsze niż w Polsce! Wcześniej robiłem zakupy w sklepach Sainsbury’s, które przypominają naszą Almę – przebogaty wybór, ciepłe światło, muzyka spod sufitu. Gdy poszedłem w końcu do tego dyskontu, chciałem uciec już po przekroczeniu drzwi wejściowych, ale się zamknęły, każąc mi szukać ucieczki dopiero za kasami – światło białe, nieprzyjemne, towary pod niezrozumiałymi markami, ułożone na półkach jak w magazynie. Ale te ceny – przecież jogurt w Sainsbury’s kosztował coś koło funta, no może trzy czwarte, a tutaj – kilkanaście pensów. Podobnie pakowane sery, wędzonki, warzywa – ceny jak w Polsce, zresztą towary też jak w Polsce – identyczne marki, choć nie wiem, czy rzeczywiście pochodzące z tych samych fabryk. I jeszcze jedno – w Sainsbury’s po sklepie kręcili się zwyczajni Brytyjczycy, a w dyskoncie postaci dziwaczne – ten dziesięć ćwieków w policzku, tamten sto kolczyków w nosie, postaci skryte pod burkami otyłe kobiety z gołymi brzuchami – bardzo dziwaczny miks. W Polsce tego nie ma, nasze dyskonty niewiele różnią się od to supermarketów, to prawda, może dlatego, że ceny są podobne, a ci sami klienci raz idą do hipermarketu, raz do supermarketu a raz do dyskontu. Być może nowa forma pozycjonowania dyskontów na rynku zdaje w Polsce dobrze egzamin?

      • Wydaje mi się, że odpowiednikiem naszej Almy to jest raczej Waitrose. Sainsbury jest jak Tesco, ASDA czy Morrisons. Raz byłem tylko, pracując w Szkocji, w Tesco, Morrisons i bodaj Aldi. Właściwie to nie widziałem jakichś większych różnic.
        Co do chodzenia do sklepów róznych osób, nie zgadzam się. Przede wszystkim jest u nas ten dziwaczny podział : Biedronka dla biedoty, Lidl dla zamożniejszych. Choć to, akurat zależy od dzielnicy, bo znam Biedrę w dobrej, nowej dzielnicy, gdzie ludzie podjeżdżają dobrymi samochodami, ale znam też taką, gdzie łażą osobnicy, podobnego pokroju jak napisałeś, wiecznie podchmieleni.
        Wystarczy popatrzeć na parkingi, jakie samochody stoją, pod jakim sklepem. Rzadko się zdarza, by pod Biedrami stały lepsze wozy niż pod Lidlami.

        • A co do cen, to badania pokazują wyraźnie, że w Polsce ludzie biorą pod uwagę stosunek ceny do jakości. Z racji niewysokich, zarobków, kupują produkty średniej jakości, których w Anglii czy innych, bogatych krajach, jest mniej. Tam jest wiekszy rozstrzał jakościowy i cenowy, co zresztą jest powodem, dla którego w Polsce, produkty wysokiej jakości, tradycyjne, regionalne czy rzemieślnicze, nie mogą się specjalnie przebić.
          Widać to w prawie każdej kategorii, szczególnie w piwach, gdzie mamy już optymalny stosunek produktów zwykłych, niekoniecznie koncernowych do produktów wysokiej jakości, produkowanych rzemieślniczo. W kategorii piw, każdy znajdzie coś dla siebie, choć dominują produkty średniej jakości, w średniej cenie.

          • Ja bym powiedział, że udział tych produktów z wysokiej półki to ok. 3-5, góra niecałe 10.. Udział produktów najtańszych, to jakieś 10-15, góra 20. Faktycznie, cała reszta, to szerokie pole do popisu dla producentów i handlowców.

  2. W komentarzu do programu z telewizji Planete, to ogladałem go i częściowo się z nim zgadzam, ale nie do końca. Niestety, Planete reprezentuje sobą specyficzny, zideologizowany, francusko-lewicowy punkt widzenia, gdzie wszystko co nie francuskie, to od razu liberalne i amerykańsko-niemieckie. Jak wygląda Francja, to każdy kto zna francuski lub był w tym kraju, szczególnie w dzielnicach-gettach, wie.
    Krytykując dyskonty w tym programie nie ma mowy, na przykład o sieciach francuskich, hiper-marketowych, takich jak Carrefour, Auchan, Leclerc które w Polsce, są akurat największymi wyzyskiwaczami. To akurat taki paradoks, że rzekomo „antyliberalna” Francja ma najbardziej zdominowany handel przez wielkie sieci handlowe, gdzie 5 mega-sieci, kontroluje 80% handlu i to są sklepy od megamarketów do sklepów na stacjach benzynowych. Mimo wszystko w tej „liberalno-kapitalistycznej” Ameryce, aż takiej degrengolady nie ma, podobnie jak w Anglii czy Niemczech, o Włoszech nie mówiąc bo tam handel wygląda w miarę normalnie.
    Skoro mamy wolny rynek, ponoć, to mamy wolny wybór. I to jest właśnie odpowiedź na pytanie „Co ja mogę”?, która brzmi „Wszystko”. Oczywiście nie jako jednostka, ale jako masa, naród czy wręcz całe narody. Gdyby ludzie nie kupowali i nie latali czy nie jeździli za taniochę to by nie było w ogóle dyskusji, bo nie byłoby problemu.
    Tu chodzi po prostu o tresurę, ludzi można dowolnie tresować, całe masy ludzkie. Obecny system niczym nie różni się od systemu znanego z ZSRR, CHRL czy III Rzeszy, tyle, że, „oficjalnie” jest on bardziej humanitarny. Ten „humanitaryzm” polega na tym, że gwałciciel i zgwałcona kobieta, dzieciobójca i zamorodowane dziecko są sobie równi, zgodnie z ideową zasadą marksizmu i liberalizmu. Czyli ideologii, stojącym za tym wszystkim.

  3. Panie Arturze!
    Dziękuję, że na tym Pan skończył! Całkiem trafny post, aczkolwiek zbyt długi… ledwom go dokończył. Chyba nie ma sensu na głębszą i szerszą analizę, jako że za chwilę można by książkę napisać, a w końcu ,,, jest Pan Krytykiem Kulinarnym i niech tak zostanie.
    Mając ostatnio z konieczności troszkę czasu, poleciałem po różnych blogach (tak się nazywają „przepisy” ściągane z różnych mediów, opatrywane kiepskim zdjęciem (często „użyczanym” bez wiedzy i zgody autora), bagatelizujące sedno potrawy i wiele, wiele bzdurnych „treści” sytuacyjnych, nie mówiąc już o pełnych polotu, powabu i najróżniejszych … achów i ochów w komentarzach tychże… jako. oczywiście, niezwykle merytorycznych!
    Ale najzabawniejsze… ! Tytuł Światowy Prawie, zawartość Jeszcze Większa, zapewnienia o pilności, staranności, profesjonalizmie i jeszcze kilku światowej klasy „klasach” samych w sobie, a wszystko ze zdjęciami z opisem karier zawodowych (oczywiście… światowych) zespołu redakcyjnego. POWALA ta retoryka szmatławca. Na jeden przepis (kiedyś mawiano… receptura) zareagowałem krótka notką, komentując bzdurność technologii potrawy. Reakcja była wysłana na podany adres w dziale KONTAKTY. Nie otrzymałem przysłowiowego …ujta,ujta, pocałujta w doope wójta!
    Zastanowiłem się przez chwilę nad sensem działań tejże wybitnej grupy twórczej! Po chwili jednak pomyślałem o bezsensowności i durnocie moich „działań”!
    Panie Arturze!
    Proszę pisać o rzeczach i zjawiskach które Pan sobie szczególnie umiłował, rozróżnia dobro od zła, kolorową tandetę od często szarej prawdy1
    Pozdrawiam serdecznie!

    • Dziękuję za miłe słowo, tym bardziej że płynie od ostoi tradycji i doświadczenia, czyli wartości, które cenię sobie szczególnie a które – jako nieliczne – są w stanie skłonić mnie do pokory.
      Odnośnie blogów – książkę można by też napisać właśnie o nich, z kuchnią w tle – nie przestają mnie zadziwiać zwłaszcza te, które mienią się głupotą, autorzy nic nie mają do powiedzenia, a jeśli na jakąś wypowiedź się porwą, to żal serce (oby tylko!) ściska. Pewne mechanizmy promocji tychże, w tym obfite przelewy na konto Facebooka, co generuje jakiś ruch (równie merytoryczny, co treść na tychże, co potwierdza m.in, wskazana przez Pana jakość komentarzy), niemniej ciekawy jestem, cóż to za blog Pan odwiedził – może zechce Pan przesłać mi prywatną wiadomość, chętnie sam tam wejdę. Może mnie zainspiruje 🙂

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―