Tradycyjne restauracje węgierskie w centrum Budapesztu to cepeliada całkiem kosztowna. Dlatego w poszukiwaniu tych autentycznych należy od centrum nieco się oddalić.
Którą restaurację z tradycyjną kuchnią węgierską wybrać w Budapeszcie? Spacerowicze ograniczający się do Váci utca i przyległości wybór mają całkiem spory i jeśli nie przeszkadzają im turystyczne grupy w trampkach, legginsach i bejsbolówkach, to pewnie wejdą, zrobią sobie zdjęcie a może i coś zjedzą.
Reguła o specyfice gastronomii w wąskiej gardzieli turystycznego ula w Budapeszcie sprawdza się jak nigdzie. Dawno nie widziałem aż tylu naganiaczy na jednej ulicy. Każdy w kilku słowach obcego języka usiłował przekonać przechodniów, że jest gotów wprowadzić każdego do kulinarnej świątyni. Strategie naganiacze mają różne, jeśli nie działa ulotka i wiązanka po węgiersku, szybko zmieniają rejestr na angielski, a potem na niemiecki. Niektórzy dodają także rosyjski, zdawało mi się też, że słyszałem kilka słów po polsku. Jeśli także i to nie trafia do emocji spragnionego autentyczności turysty, przed niektórymi restauracjami wystawiono gotowe dania, tak na wypadek gdyby obwieszone zdjęciami gulaszu, paprykarza i perkeltu elewacje okazały się nie dość przekonywujące.
O ile na zmasowany atak naganiaczy trafiam od czasu do czasu, o tyle na wystawione przed wejściem gotowe przykładowe dania widziałem po raz pierwszy w życiu. Może zbyt mało podróżuję, albo trafiam do niewłaściwych miejsc. W każdym razie nigdy nie wszedłbym do restaracji, na której wiszą zdjęcia podawanych potraw, albo przed którą biega zaaferowana postać zaczepiająca każdego, kto się napatoczy, a już w szczególności do takiej, przed wejściem do której stoi wypisz-wymaluj kawał karkówki w sosie i kusi.
Między innymi dlatego nie wszedłem do osławionej Stuletniej Restauracji, uchodzącej za najstarsza w Budapeszcie. Mieści się w przepięknym barokowym budynku, który ma dobre dwieście lat i choć posadowiony jest w niewielkiej odległości od głównego deptaku, jej właściciele postanowili jednak skierować ofertę do tych, którym w zasadzie wszystko jedno, byle zdjęcie na facebooku się zgadzało, czyli turystów. Ci zachodzą, albo nie i pewnie dlatego od bliższej lektury wywieszonej przed wejściem karty skutecznie zniechęcił mnie śniady mężczyzna, który chyba za punkt honoru objął sobie wprowadzenie mnie do środka za wszelką cenę. Nie wszedłem zatem, pozostawiając sporządzoną niezmazywalną farbą tablicę z menu w kilku językach tym, którym takie powitanie zupełnie nie przeszkadza.
Idąc za radą miejscowych, wsiadłem w metro linii numer 3, którego wagoniki zdawały się wieźć mnie w lata pięćdziesiąte, no ale pół godziny w innej epoce komunikacyjnej to też wrażenia, więc na światło dzienne wyszedłem jednak zadowolony, tym bardziej, że oczekujący na przystanku autobus linii 204 okazał się, jak większość budapesztańskich autobusów, nowym egzemplarzem Mercedesa. Na jego pokładzie spędziłem kolejne pół godziny, aż wreszcie, przewieziony przez na wpół zrujnowane przedmieścia, zatrzymał się przed po części budzącym zachwyt a po części nieco strasznym obiektem, na którym wieki temu umieszczono wielki napis Csárda, tak na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, przed czym stoi.
Csárda to węgierski odpowiednik polskiej karczmy, przydrożny obiekt kiedyś służący podróżnikom, dziś restauracja utrzymana w tradycyjnym węgierskim stylu. Wysoki dach, niskie sklepienie, skrzypiące drzwi, małe okienka, w środku ciemnawo, a na ścianach emblematy węgierskiego czardasza, który tańczy się tu do dziś wieczorami, kiedy do karczmy zjeżdża najwięcej gości i muzyczna węgierska trupa. Stałem oto przez Megyeri Csárda, a od centrum Budapesztu dzieliło mnie około 15 kilometrów. Sporo, ale czego się nie robi dla spróbowania autentycznej węgierskiej kuchni?
Z całkiem obszernej karty, idąc za radą ubranego w węgierską czerń i biel kelnera, wybrałem sobie przystawkę, zupę, danie główne i deser. Chłodziłem się całkiem niezłym, dobrze kwasowym i wyraziście owocowym białym winem znad Balatonu.
Najpierw podano mi hortobágyi húsos palacsinta, zwinięty w kopertę naleśnik faszerowany mielonym mięsem, obficie polany charakternym sosem śmietanowym z akcentem pomidora. Porcja spora jak na przystawkę, dla wielu w zupełności starczająca za lunch.
Tymczasem nadeszła gulyásleves, zupa gulaszowa, którą kelner polecił mi osobiście, uznając, że karpiowa karpiową, weselna weselną, a fasolowa fasolową, ale jeśli chce poznać królową, to muszę zjeść gulaszową. Jej tradycje wiążą się ze zwyczajami węgierskich pasterzy, którzy mocno paprykową zupę z kawałkami mięsa gotowali sobie w kociołkach nad ogniskiem. Ta prawdziwa nigdy nie jest gęsta, wprost przeciwnie, przesmażone na smalcu mięsne kąski i co nieco krojonej w kostkę papryki oraz cebuli, pływają w rosołowo luźnej czerwieni, której nadaje zupie rozpuszczona w smalcu słodka papryka w proszku. Jak każe tradycja, podano mi ją w kociołku, co prawda nie w tym, w którym się gotowała, ale nie oczekiwałem przecież przy moim stole ogniska.
Do zupy dostałem koszyk z bogatym pszennym chlebem i miseczkę ostrej pasty paprykowej, którą kelner polecił mi doprawić zupę do smaku. Bez tej pasty smakowała niezwykle delikatnie i aż zaskakująco mało ostro, tak jakby gotowano ją dla schorowanej babuleńki. Starczyło jednak wmieszać tam łyżeczkę oczekującej obok pasty, aby całość nabrała głębi, wyrazistości i palącego charakteru. Dodałem sporo, bo zapytałem kelnera, ile on by dodał, wszak w innym razie nie uzyskałbym autentycznych proporcji, a efekt końcowy mógłby odbiegać od zakładanego przez autorów.
Zupy zjadłem połowę, poczerwieniały na twarzy z gorąca od buchającej z niej pikanterii, tocząc łzy zadowolenia, gdy dotarło danie główne, paprykarz z suma. Po węgiersku danie nazywa się Bakonyi harcsapaprikás csuszatésztával, a ostatni człon jego nazwy oznacza podobne do naszych łazanek węgierskie kluski, podawane z kruszonym twarogiem i skwarkami ze słoniny. Tak jak to danie nie wygląda, tak jest przewspaniałe. Sum jak sum, ale ten sos! Gęsty, mocny, wyraziście paprykowy, ale wcale nie za ostry, doskonały. Do tego przygotowywane na miejscu kluski i oto jedno z najbardziej emblematycznych dań węgierskiej kuchni. Porcja była potężna, nadto obfita na dwu chłopa, nie poradziłem nawet jednej trzeciej i to mimo że siedziałem już w czardzie prawie dwie godziny!
Należało przecież jeść jeszcze deser. W karcie były kluski z twarogiem, knedle w sosie oraz puchar Megyeri, czyli miejscowa odmiana Somlói galuszka. Słyszałem o tym deserze wielokrotnie, ale nigdy go nie próbowałem. Postanowiłem zatem taki puchar sobie zamówić. Deser składał się z nasączonego winem porwanego na kawałki i polanego czekoladowym sosem biszkoptu. Całości dopełniała czapa z bitej śmietany i sos czekoladowy. Ciekawy ten puchar, nie powiem. Zresztą całe dwie godziny spędzone w podbudapesztańskiej czardzie okazały się dla mnie smaczne, obfite i wielce pouczające.
Jeśli zatem chcecie posmakować autentycznej węgierskiej kuchni, szukajcie jej w starych przydrożnych czardach.
W mojej najbliższej audycji w JemRadio opowiem, jak poszukiwać autentycznej węgierskiej kuchni w turystycznym kotle i jak unikać sideł zastawianych na tych, którym i tak wszystko jedno. Do tradycyjnej węgierskiej kolacji zasiądziemy w Megyeri Csárda. Będzie naleśnik w śmietanowym sosie, zupa gulaszowa, paprykarz z suma i biszkopt z winem i czekoladowym sosem na deser. Z Panem Makarym przeprowadzimy wielki test marek własnych dyskontów i supermarketów, ogłosimy udział Wróżbity Macieja w jesiennej edycji TopChef, roztrzęsiemy kwestię płacenia pracownikom kurczakami oraz pomówimy o coachu restauracyjnym dla randkowiczów. Na premierę zapraszam w środę od 20.00 do 22.00, a na powtórki w kolejne dni tygodnia według ramówki JemRadia dostępnej na radiowym Fanpage. Jak odbierać JemRadio, dowiesz się na www.jemradio.pl
Uwielbiam kuchnie Węgierską a w szczególności wędliny z Mangalicy…Więc troszkę zazdroszczę 🙂