Wojujący ze smogiem ekolodzy od powietrza nadepnęli na odcisk ekologom od jaj. Zawrzało, a ja pytam: czy do ekologiczności można mieć prawo?
W minionym tygodniu ledwo poruszyłem niszowe zagadnienie, które kilka dni wcześniej pojawiło się w prasie, a z którego wynikało, jakoby polskie ekologiczne jaja stanowiły zagrożenie dla zdrowia. Według dziennikarzy, którzy powoływali się na wyniki badań naukowców z Politechniki Krakowskiej i Państwowego Instytutu Weterynarii, jaja z wolnego chowu zawierają dioksyny, których stężenie nawet czterokrotnie przekracza dopuszczalne normy. Poddani badaniu hodowcy wyrazili przerażanie, a certyfikowani producenci oburzenie. Jedni i drudzy swoje jaja określają mianem ekologicznych, ale tylko certyfikowani pokazują papier, który daje im takie prawo. Czy rzeczywiście?
Termin „ekologiczość” określa zjawisko stosunkowo nowe. O ile na Zachodzie zainteresowanie ekologią zaczęto przejawiać niemal natychmiast, gdy powojenny przemysł spożywczy i ekstensywne rolnictwo dokonało gwałtu na naturze, pozostawiając za sobą li tylko popioły, o tyle w Polsce o ekologii mówi się od niedawna i to raczej małpując zachowania konsumenckie na Zachodzie, gdzie zapotrzebowanie na ogólnie pojęte produkty „naturalne” wystrzeliło w kosmos. Małpujemy, bo polskie rolnictwo i przemysł nie zdołały zmutować w formy, z którymi Zachód boryka się do dziś. Nie było u nas ani pieniędzy, ani technologii, ani politycznej woli.
Rzecz zaczęła zmieniać się niedawno, bo przecież jeszcze kilka lat temu powszechnie chwaliliśmy się babcią na wsi i wujkiem w polu, triumfalnie przypatrując się katastrofom epidemiologicznym na świecie – tu masowe zanieczyszczenia środowiska z gigantycznych farm trzody chlewnej, tam ptasia grypa, ówdzie choroba wściekłych krów. Dziś to wszystko mamy już co prawda też u siebie i, choć w znacznie mniejszej skali, bo nauczeni błędami partnerów z Zachodu, to jednak polski rolnik w konika chodzić już ani myśli, bo nowoczesny traktor o wiele wygodniejszy. Razem z nowoczesną technologią nadciągnął też mit ekologii i choć wciąż uważamy nasze rolnictwo za „ekologiczne”, to na rynku zaczęło się pojawiać zapotrzebowanie na produkty „bardziej ekologicznie” lub raczej „ekologiczne z papierami”. To pojawia się problem, bo słowo „ekologiczność” nie jest nazwą własną i nie można tak po prostu jej zastrzec, ograniczając prawo jej stosowania do grona tych, którzy mają certyfikat.
Do tego wciąż pokutuje u nas przekonanie, że wszystko, co wyrośnie gospodarzowi na wsi jest ekologiczne. W tym aspekcie powszechnie zaznaczamy swój patriotyzm i głosimy, że – w odróżnieniu od chylącego się ku upadkowi zachodu – płynąca mitycznym miodem i mlekiem Polska to synonim zdrowia. Dlatego niesłabnącym wzięciem cieszą się u nas wszelkie targi, bazarki i ryneczki, na których pojawiają się – a jakże – mali, a więc ekologiczni, producenci ze wsi. Wszystko mają ekologiczne – kartofle, bo z pola właściciela straganu, jaja, bo od sąsiadki sprzedawczyni, pomidory, bo z Grudziądza, który z nieznanych mi powodów stał się na moim targowisku synonimem zagłębia jakości i to do tego stopnia, że kiedyś pomidory z Grudziądza sprzedawało jedno stoisko a teraz dziesięć. Czy którekolwiek z nich ma rzeczywiście pomidory z Grudziądza i – co ważniejsze – czym one się różnią od tych nie z Grudziądza, pozostaje tajemnicą ale tych z gatunku poliszynela. Mimo że w smaku nie wyróżniają się niczym szczególnym, a ja osobiście wręcz wolę inne, to klienci o innych ani myślą. To dobrze, bo ja do pani z krzywym nosem nie muszę stać w kolejce, wybieram sobie więc spokojnie to, co mi się podoba, a do tego dostanę jeszcze narkotycznie pachnący koper i piękną nać. Do wyróżnionych odręcznymi napisami na papierowych torebkach straganów ustawiają się za to potężne kolejki. Na wybieranie nie ma tam szans, bo dostać chce każdy, więc ludzie biorą, jak leci – zbielałe, pozieleniałe, nadgniłe.
Przykład tych pomidorów ilustruje, że – choć nie wiadomo do końca na co – to jednak jakaś moda jest. W ramach tej mody operuje też pewien segment rynku, który oferuje produkty ekologiczne certyfikowane. Z medialnego szumu wokół żywności, który ostatnio zrobił się wręcz nieznośny, przebija się co prawda informacja, że te nieoszukany produkt ekologiczny podlega badaniom i kontrolom i ma certyfikat oraz specjalny znaczek w kształcie listka. To jednak dalej komplikuje sprawę, bo wychodzi na to, że poza produktami konwencjonalnego przemysłu spożywczego na rynku są produkty ekologiczne tak uznane przez aklamację, a poza tym też certyfikowane, najczęściej nie wiadomo przez kogo. Gdzieś na końcu peletonu dopatrzymy się też tych zielonolistkowych – z certyfikatami unijnymi. Czym one się do siebie różnią? – pyta klient. Odpowiedzi obiektywnej brak, więc klient odpowiada sobie sam: pewnie ceną.
Z takiej odpowiedzi certyfikowani hodowcy nie będą zadowoleni. Przecież są kontrolowani przez jedną z dziesięciu jednostek akredytowanych. Ale chwileczkę! Co to za jednostki? Akredytowane przy czym? Czy ciało akredytujące jest akredytowane gdzieś dalej i kto za tym wszystkim stoi? Jakie są procedury? Co dokładnie się sprawdza, kto to robi i jak? Wiedza na ten temat jest żadna i nie jest to przecież wina polskiego konsumenta. Jego winą nie jest też czarny PR, jaki polskim certyfikowanym produktom ekologicznym robi konkurencja zagraniczna. Nie dalej jak wczoraj obejrzałem w austriackiej telewizji Servus zajmującą debatę na temat realnej wartości produktów „Bio”. Wielokrotnie podczas rozmowy w studiu odnoszono się do certyfikowanych produktów polskich, które sprzedawane są też w Austrii. Zarzucano im niejasność procedur kontrolnych. Wskazywano, że kontrolowane być muszą, więc teoretycznie wszystko jest w porządku, ale tak praktycznie – jak wygląda taka kontrola w Polsce? – dopytywano. Pytania pozostały retoryczne, bo w czyim interesie miałaby paść odpowiedź?
Jak jednak polskie produkty certyfikowane mają się przebijać na rynkach zagranicznych, skoro klienci na rodzimym rynku nie mają o nich zielonego pojęcia? Aż dziw bierze, że produkty certyfikowanego rolnictwa ekologicznego w ogóle się u nas sprzedają. Chyba jednak się sprzedają, skoro widzę je w supermarketach. Co prawda głównie niemieckie i najczęściej w szafce z przecenami, ale jednak są. Te niemieckie są też w jednej z sieci dyskontów. Czasami przyglądam się reakcjom klienteli tych dyskontów, którzy nie kryją zdziwienia przy importowanych jabłkach, pomidorach i marchwi, które od tych z Żuław różnią się etykietą „Bio aus Deutchland” i ceną. Są trzykrotnie droższe, ale skoro importowane z samych Niemiec, to może lepsze? – myślą niektórzy i jednak wsadzają do koszyka, zapełnionego odpiekanym pieczywem i garmażeryjnym mięsem mielonym.
Skoro polski konsument nie ma pojęcia, co to jest produkt ekologiczny certyfikowany, to tak naprawdę nie ma powodu, żeby taki wybierał. Co więcej, bywa, że „też ekologiczny” produkt z targu ma znacznie więcej przymiotów natury niż produkt ekologiczny certyfikowany. Na przykład kury znoszące certyfikowane jaja muszą bytować w określonych przepisami kurnikach, zjadać określone przepisami pasze i biegać po wytyczonych urzędowo klepiskach. Za to te znoszące jaja niecertyfikowane mogą siedzieć sobie w budzie upstrzonej kurzętnikiem po żerdzie, biegać, gdzie chcą i dziobać, co im się podoba. No ale tak musi być, bo klient chce wiejskiej prawdziwości a nie urzędowej sterylności. Jeśli już płaci za jajo więcej, to ma na im być kurze gówienko a nie pieczątka z numerem serii i jakieś niejasne zero. Skoro tak, trudno się dziwić, że raz po raz naukowcy odkrywają w takich jajach dioksyny, a hiobowa wieść równa z ziemią także kurniki urzędowo czyste.
ekologiczność
1. ogół cech dotyczących związku warunków zewnętrznych, środowiska z życiem roślin i zwierząt;
2. cecha przedmiotów, które nie niszczą środowiska, nie zakłócają jego równowagi, są zgodne z wymaganiami ekologii;
3. cecha żywności, która została wyprodukowana ze składników naturalnych
(za Słownikiem języka polskiego)
Hodowcy z certyfikowanych hodowli ekologicznych są wściekli. Jakim prawem ktoś, kto nie ma certyfikatu śmie nazywać swoje jaja ekologicznymi? Niestety odpowiedź jest znacznie prostsza niż opisane wyżej zagadnienie i mocno niekorzystna dla tych certyfikowanych hodowców. Znaczenie słowa „ekologiczny” jest opisane w „Słowniku języka polskiego” i nigdzie nie ma tam mowy o certyfikatach, zielonych listkach i urzędowych normach. Ekologiczne jaja mają prawo nieść nie tylko kury opatrzone stosownym certyfikatem, ale też pierzaste stwory od baby i do woli wybiegane kurki zielononóżki bez żadnego certyfikatu ani znaczka.
Certyfikowani wytwórcy polskich dóbr popełnili błąd przeoczenia, którego ich zachodni koledzy uniknęli. Tam na produkty ze znakiem jakości, który gwarantuje określone parametry, wymyślono odrębne określenia. W Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii certyfikowane produkty rolnictwa ekologicznego określa się mianem „Bio” czy „Organic”, a tych form już dowolnie używać nie można.
Niedaleko mojego domu rosną najlepsze na świecie ogórki – od cywilizacji osłonięte lasem i odgrodzone polami. Rosną same, ale gospodyni myśli, żeby to poletko raz zaorać, bo nie chce się jej już zbierać. Uwielbiam te ogórki, naprawdę. Dostaję je wiadrami, aż wysypują mi się z bagażnika. Gospodyni zawsze przypomina mi o jej kaczkach, kurach i jajach, w których się specjalizuje, zapewniając – wszystko ekologiczne, panie! Jednak jaj ani kurek nigdy stamtąd nie wziąłem. Swoje pieszczochy karmi spleśniałym chlebem i najtańszą paszą z hurtowni a trzyma w składzie złomu.
O produktach lokalnych najwyższej jakości będę mówił w mojej najbliższej audycji w JemRadio. Co nieco opowie o nich Witek Hryncewicz. Doktor Aleksandra Kleśta-Nawrocka opowie o kuchni miłosnej. Wspólnie skomentujemy też konkurs kulinarny dla adeptów sztuki kucharskiej w Grubnie koło Świecia. Pan Makary weźmie dziś na warsztat nie tylko dietetyczki ale też kosmetyczki. Opowie o nacieraniu ciała kawą, wypalaniu twarzy cytryną oraz o narkotycznych serach i oszukanych porcjach w restauracjach z kuchnią orientalną. Na premierę zapraszam jak zwykle w środę od 20.00 do 22.00, a na powtórki w kolejne dni tygodnia według ramówki JemRadia dostępnej na radiowym Fanpage. Jak odbierać JemRadio, dowiesz się na www.jemradio.pl
Jakby nie było, to i tak „ekologiczna żywność” to jeden wielki pic na wodę. Zawsze tak uważałem. Wolą, lokalną, chłopską, tradycyjną, rzemieślniczą, regionalną, czy jak ją tam zwą, po prostu „normalną, z dziada, pradziada”.
Zapomniałem dać. Normalni ludzie, myślący. Oni/my wolą taką normalną, a nie „ekologiczną”. Zachód wymyślił eko-żywność jako sposób na zarabianie pieniędzy, podobnie jest z „odnawialnymi źródłami energii”. No bo jak nazwać, promowanie siana jako „dobrego, ekologicznego źródła bioenergii”. Chłopi, 100-200 lat temu, to wiedzieli i to była oczywistość. A dzisiaj z czegoś normalnego, robi się co „ponad to, co normalne”. To tylko pokazuje, w jak chorym świecie, dzisiaj żyjemy.
Niestety, patrząc na takie artykuły, jestem pesymistą
http://www.rp.pl/Przemysl-spozywczy/302229857-Pod-wzgledem-wydajnosci-pracy-w-rolnictwie-Polska-jest-w-ogonie-UE.html?template=restricted
Dzięki UE i zachodniej propagandzie, promuje się rolnictwo przemysłowe, razem z przemysłowym przetwórstwem. Jednocześnie, jako „coś nowego”, promuje się to, co każdy, 100 lat temu, wiedział i uznawał za normalność.
Im dłużej Polska tonie w tym idiotyzmie, tym gorzej się będzie działo. Niedługo dojdzie do tego, że Polacy będą musieli jeździć do Rosji lub na Białoruś, po normalne, prawdziwie ekologiczne żarcie.
W każdym z tych przypadków – konwencjonalne oraz eko – kapitał chce się pomnożyć,a do oceny klientów należy,, której gałęzi zarobić dadzą. W dużej mierze to gra na emocjach, a te sprzedają się najlepiej.
Dokładnie. Podobnie jest chociażby z GMO. Nie jestem zwolennikiem modyfikacji genetycznych, ale z dwojga złego, wolę to, niż chemizację i manipulacje za pomocą „nowinek technicznych”. Człowiek i tak, powoli zmienia się w maszynę, postęp technologii, powoduje, że niektóre osoby starsze czy po wypadkach, bardziej zaczynają przypominać Robocopa czy wręcz Frankensteina, więc jaka to różnica.
Zgadzam się też, co do tego, że w sferze „żywności tradycyjnej/chłopskiej” też jest masa oszustw i manipulacji. Ja dzisiaj, będąc na prowincji, chociażby zjadłem cebularza lubelskiego, który posiadał certyfikat unijny (sklep piekarniczy się tym chwalił), który kosztował zdecydowanie mniej niż te, sprzed certyfikacji sprzedawane w mieście wojewódzkim. Wartość dodana jest ważna, ale nie widzę sensu, aby za „eko” lub „regio” płacić 100% wartości produktu. 10-20 % to rozumiem, góra 30, wszystko więcej to zwyczajne zdzierstwo.
Zależy od jakiego rolnika ! na pewno wEKO certyfikatem tak. Wiele osób np. kury karmi paszą na wsi taką jak na fermach. Zdrowe jedzenie tez jest z biednych regionów rolniczych – nie stać ich na nawozy i nie używają. Stowarzyszenie Polska Ekologia tu szukać dostawców z certyfikatem i EKO gospodarstw. Tylko tu jest gwarancja nad która czuwają jednostki certyfikujące, laboratoria, itd.
i tu Stowarzyszenie powinno zabrać głos, odpowiednio nagłaśniając sprawę – kto, kogo i jak certyfikuje. Póki co w mediach słychać tylko afery a to dioksynowe, a to kiełkowe
Nie zgadzam się. Ta certikacja i zasady są czasem tak idiotyczne, że eko-rolnicy są po prostu zmuszani do naciągania lub oszukiwania. Cały ten system certyfikacji jest z samej zasady, idiotyczny, typowy socjalizm/komunizm. Urzędnik ma decydować co jest zdrowe i ekologiczne, a co nie??