Od pożywienia do sztuki – tak ewoluowało jedzenie. Wielu się po drodze zdążyło pogubić. Cóż, umrą wcześniej, ale w glorii hipstera.
Pożywienie i strawa – tym było dla zwykłego człowieka jedzenie w czasach, gdy jeszcze żył w zgodzie z przyrodą i w rytm natury, który podkreślał zwyczaj, obrzęd i rytuał. Dziś w rytm natury żyje się tylko pozornie, na krótko, zgodnie z modą. Zwyczaj, obrzęd i rytuał zastąpiły trendy, a miano człowieka pożywiającego się strawą można przypisać chyba tylko grzebiącym w śmietnikach bezdomnym. Dziś człowiek oddaje się doświadczeniu kulinarnemu, którego ramy wyznaczają trendsetterzy i hipsterzy – tacy duchowi przewodnicy naszych czasów.
Wszystko zaczęło się od z dawna żądanego zwycięstwa nadmiaru nad niedoborem, który przyjęto tak entuzjastycznie, że najpierw zapomniano o postach, potem o obrzędach aż w końcu jedzenie zaczęto traktować z pogardą. Dziś okruszynę podnosi się z podłogi tylko po to, żeby wrzucić ją do kosza. Jedzenie produkuje się na wielką skalę, nie ma zatem powodu, żeby darzyć je specjalną atencją.
Na gruncie braku szacunku do jedzenia pojawiają się ostatnio nurty obrażania jedzenia wprost i przypisywania mu cech nieprawdziwych. Dotyczy to właściwie każdej grupy produktów, a obrażają wcale nie producenci, a konsumenci. Wszak to nie piekarze biegają do mediów z sensacyjnymi doniesieniami o szkodliwości pieczywa z odpieku. To nie rybacy przesyłają do gazet bulwersujące relacje o truciznach w łososiach i nie hodowcy drobiu alarmują o antybiotykach i sterydach dodawanych do pasz dla kurcząt. Choć w tego typu doniesieniach jest co najwyżej – jeśli w ogóle – ziarno prawdy, to każdy tego typu skandal karmi następny. Powoli robi się gęsto od spożywczych zagrożeń, a konsumenci zaczynają popadać w psychozę, bo wychodzi na to, że cokolwiek zjedzą, to im zaszkodzi.
Postawy demaskatorskie są w modzie, a im pogląd bardziej kontrowersyjny, tym większe budzi zainteresowanie. Samo demaskowanie to jednak jeszcze nie hipsteryzm. Tu potrzebne jest wskazanie nowej i nietuzinkowej drogi. Właśnie pojawił się obrazoburczy materiał na temat polskich ryb, z którego wynika, że te z Bałtyku są toksyczne, te z hodowli niepewne, a pozostałych i tak jeść nie warto, bo po co, skoro nic nie zawierają. Jest też wskazanie nowej i nietuzinkowej drogi – owoce morza z Portugalii, w szczególności świeże vongole od wyselekcjonowanego sprzedawcy, bo niewyselekcjonowany sprzedaje oszukane, podrobione i złe.
W całej tej historii nikt nie zwraca uwagi na niedorzeczność żywienia się produktami zwożonymi z końca świata, koszty takiego stylu życia – dla kieszeni i dla środowiska – oraz najmarniejszy nawet element tradycji, zgodnie z którą Polska rybą stała. Brak przy tym jakichkolwiek miarodajnych wyników badań, danych czy naukowego uzasadnienia dla szkodliwości polskich ryb. Skandal dobrze się sprzedaje, może biznes wyselekcjonowanego sprzedawcy zwiększy dzięki temu obroty, choć najbardziej prawdopodobny efekt tych doniesień to to dalszy spadek spożycia ryb w Polsce i jeszcze większy niedobór Omega-3.
Nie wiadomo też, co konkretnie znajduje się na skórkach owoców cytrusowych, a więc dlaczego niezbędne jest ich mycie w płynie do naczyń, ługu albo solance. Dietetyczka, która takie operacje zaleca widzom popularnego programu telewizji śniadaniowej, mogłaby to wyjaśnić. Nie zrobiła tego, a skoro odbiorca nie wie, czym dokładnie grozi kontakt z nieumytym w płynie do naczyń bananem, to machnie ręką na takie mycie, albo na takie owoce i w efekcie może przerzuci się na wafelki w czekoladzie albo czpisy.
Cały ten gastro-hipsteryzm celuje w eko, organic i niszowość. Tymi hasłami przysłania tradycję, obrzędowość i rytuał. Z jednej strony chce żyć jak najbliżej natury, a z drugiej odgradza się od niej murem pasteryzacji. Bardzo dobrze, że z pietyzmem wyparza jajko, bo stara się ochronić przed salmonellą. Jednak ów pietyzm, z którym dokonuje wszystkich swoich wyborów żywieniowych, czasami i jego prowadzi na manowce. Jajko jest tu właśnie najlepszym przykładem.
Są jajka lepsze i gorsze a odróżnienie jednych od drugich dla hipstera nie stanowi żadnego problemu. Głosi, że fermowe kurczaki zdychają w męczarniach, rozdziobywane przez inne, którym nie smakuje pasza z GMO, a do tego na masę pożerają antybiotyki i sterydy, więc to oczywiste, że należy wybierać egzemplarze z przydomowych ogródków. Są nie tylko lepiej odżywione ale i dobrze wybiegane, a więc odstresowane i zdrowsze. Logiczny wybór to zatem ekologiczne jajko z wolnego wybiegu, na którym kurka tu dziobnie ślimaczka, a tam robaczka.
Opublikowane niedawno wyniki badań przeprowadzone przez naukowców z Politechniki Krakowskiej przynoszą jednak szokujące dane. Okazuje się, że w jajach z wszystkich określanych jako ekologiczne a poddanych badaniu gospodarstw z południowej Polski normy zawartości dioksyn, najbardziej niebezpiecznych trucizn, jakie wytwarza człowiek, przekroczone są nawet czterokrotnie. Badania innej jednostki naukowej, Państwowego Instytutu Weterynarii, przynoszą równie niepokojące wnioski a przekroczenia norm zawartości dioksyn w jajach kur z wolnego wybiegu określa się tu jako nagminne.
Hipster zaraz skontruje pytaniem, ilukrotnie takie normy przekroczone są w jajach z zamkniętych ferm. Profesor wyjaśni mu jednak, że tak wysoka zawartość dioksyn w jajach od kur z wolnego wybiegu nie bierze się z faktu zakrycia fermy dachem, wprost przeciwnie – z wypuszczania kur na pole. Dokładniej zaś z zanieczyszczeń powietrza, które razem z deszczem opadają na ziemię, a później są wydziobywane jako wyselekcjonowane kąski mineralne przez do woli wybieganą kurę. Takie jajka kosztują najwięcej, bo uważane są za najlepsze. W Polsce idą jak woda, na Zachodzie służby sanitarne nie pozwoliłyby na ich sprzedaż.
Hipster jednak nie da wiary. Umrzeć za wiarę to już coś!
O nietuzinkowym wydarzeniu kulturalno-kulinarnym „Stypa. Rytuał utraty” porozmawiam z Moniką Kucią i Marylą Musidłowską w mojej najbliższej audycji w JemRadio. Pan Makary opowie o sposobach na długowieczność – fasolce w pomidorach, winie, seksie i relaksie ale przede wszystkim wprowadzi atmosferę walentynkową, akcentując ją aplikacją na dni płodne Kingi Korty oraz modnymi wróżbami. Na premierę zapraszam jak zwykle w środę od 20.00 do 22.00, a na powtórki w kolejne dni tygodnia według ramówki JemRadia dostępnej na radiowym Fanpage. Jak odbierać JemRadio, dowiesz się na www.jemradio.pl
Bardzo mądry artykuł. W gruncie rzeczy, do dzisiaj nie nazywałem tych pomyleńców hipsterami, bo mój „ultra-indywidualizm” brzydzi się używania popularnych określeń, także tych mających określać „grupkę yndywidualistów” (jak mawiał Anioł). Śmiech mnie ogarnął jak przeczytałem o tych skażonych jajcach. Oj, co teraz biedaczki zrobią, jak nie będzie już można jadać w „eko-stylu”. Zawsze brzydziłem się ideologizacji jedzenia i stylu życia, pisałem już o tych, co wolą jadać kotlety sojowe i jeździć na rowerze (ja wolę schaboszczaka z kopytkami i wędrówkę w las z piwem w ręku, w celu lepszego strawienia takiego obiadu).
Fakt jest taki, że najlepsze jest to, do czego nas zwykła natura stworzyła. Wszelkie odszczepieństwa od szeroko przyjętej normy są nienormalnościa i trzeba to uszanować. Trzeba jadać tak jak inni, zachowywać się tak jak inni, choć oczywiście można to robić w nieco inny sposób.
Przesada to droga donikąd a pogarda dla jedzenia i demonstracyjne pojadanie dla bulwersowania otoczenia to skandal – takich zachowań nie notowano na przestrzeni dziejów, to zjawisko nowe. Doprawdy trudno to zrozumieć.
To wynik zwycięztwa chorej ideologii liberalizmu nad innymi ideami, jak konserwatyzm, nacjonalizm, socjalizm czy im podobne. Dzisiejszy, zachodni oparty jest o zasadę liberalizmu także politycznie, systemowo, wszak nie żyjemy w demokracji ale demokracji liberalnej, gdzie jednostka, mniejszości stoją wyżej w hierarchii niż większość. Dlatego wszystkie państwa zachodnie idą w tą właśnie drogę, anornormalną. Wszelka „inność” jest promowana, ponieważ to jednostka, a nie ogół, naród lub społeczeństwo są na piedestale. Ta orientacja na jednostkę i jej potrzeby jednak się kończy, bo każda patologia czy przesada, prędzej czy później się kończy. Skutki jednak tej liberalnej dyktatury są i będą jednak opłakane, we wszystkich sferach życia. Już dzisiaj widać kompletny upadek kultury i gospodarki w Europie, skutek zwycięstwa liberalizmu (notabene przywleczonego zza kałuzy, USA i Anglii)nad ideami, o wiele mocniej zakotwniczonymi w europejskiej tradycji (jak narodowy konserwatyzm, socjalizm, nacjonalizm, itd,itp).
Ja już dawno to zrozumiałem i od dawna się tym nie przejmuje.
Zgadzam się w pełni co do problemu nadprodukcji i nadmiernego dobrobytu. Rozwój kapitalistyczny i technologiczny, do niczego dobrego nie prowadzi, wbrew temu, co twierdzą niektórzy ich piewcy. Rolnictwo i wyżywienie jest tego najlepszym przykładem. Jedzenie to rzecz tak podstawowa, że tu nie ma miejsca na kombinacje, trzeba robic to, to robiono 1000 lub 1000 000 lat temu. No, ale taka natura człowieka, że zawsze musi iść pod górę, zamiast na skróty, bez tego nie byłoby „postępu”.
Dlatego jako politolog powtórzę – Niech żyje zapluty karzeł reakcji! Precz z postępem! (i konserwatyzmem, czyli konserwacją tych patologii, które narosły).
Moja mama dla swoich 30 kurek wydzielila cały sad 🙂 biegają, wygrzebują przysmaki i żyją szczęśliwe, nie świadome naszego szczęścia kiedy zajadamy się pysznymi jajkami
Ja kobieta że wsi jestem dla mnie to zaszczyt byle czego na szczęście jadac nie muszę bo mam własne prawie eko a jajko ciepłe prosto z pod kurki mam na zawołanie …….
Nie prawie eko, ale prawdziwe eko. Bez biurokratyczno-unijnych idiotyzmów, dopisywania niepotrzebnej ideologii. Naturalnie, tak jak to było od zawsze. Szkoda tylko, kury to chyba jedyne zwierzęta gospodarskie jak da się dzisiaj spotkać na wsi. Widział ktoś konia z furmanką? Bo ja dawno nie. O krowach idących drogą, mogę pomarzyć, chociaż wystarczy pojechać na Ukrainę lub Białoruś, można „wrócić do normalności”, bo tam i chłopa na rozklekotanej furmance a i dziewczynę prowadzącą mućki drogą, da się jeszcze spotkać.
Trzeba się jednak spieszyć, bo za 10-15 lat, to i nasi wschodni sąsiedzi „wrócą do euro-normalności”. I nie będzie furmanek ze szkapą, a krowy co najwyżej na opakowaniach produktów mlecznych.
Trudno negować negatywny wpływ smogu, ale jako hipster (nigdy się za takiego nie uważałem, ale na to wychodzi…) zwrócę uwagę, że w źródłowym tekście http://www.krakowskialarmsmogowy.pl/aktualnosci/szczegoly/id/263 nie ma ani słowa o jajach eko a jedynie „gospodarskich” czy „wolnowybiegowych”. Eko dopisała sobie gazeta. Wykorzystanie smogu, aby szukać wyższości klatkowych nad innymi jest karkołomne.Pozdrawiam!
Proszę śmiało zwracać uwagę. Jeśli jest czego bronić, należy to robić! Tekst nie jest tylko laurką dla hipsterów, ma raczej prowokować do przemyśleń.
Bo się boją ze te ich fermowe trójki przestaną mieć klientów. Ja sama kupuję wiejskie prawdziwe, bez stempelków…
Od jakiegoś czasu kupowałem białe wiejskie na targu bez stempelków aż pewnego razu… powiły się końcu stempelki i od razu z dwójeczką 🙂 Pani wyjaśniła,. że ją przycisnęli i musi stemplować 😛 Miała też, jak się okazało, ograniczoną liczbę kremowych jedynek, więc natychmiast porównałem. Po weryfikacji organoleptycznej, ku mojemu zdumieniu, pozostałem przy białych 🙂
Ja przeprowadziłam się na wieś i choćby siostra mojego męża ma kury 🙂 więc „dilerów” jajek mam stałych. Oprócz tego jeszcze kupuję od innej babeczki z „mojej” wsi. Te są takie prawdziwe-prawdziwe . A skorupka podobno nie ma nic do rzeczy ( tak słyszałam) ale mogę się mylić 😉 A z tą ekologią to też jest temat rzeka. Ekologiczne uprawy ( czytaj bez pestycydów i innych szkodliwych) niekiedy ( bo nie zawsze) nie mają z ekologią nic wspólnego. Po prostu pic na wodę fotomontaż, zupełnie jak promocje w marketach ( ale to już wszyscy wiedzą) 🙂 🙂 🙂
to wyborcza co się dziwisz, oni zawsze kłamią metro – agora
Faktem jest, że rzecz przedstawili nieco mało starannie 🙂