Michelin za jednaście pisiąt

Skandal, kpina i lekceważenie. W środowisku zawrzało, bo po publikacji eurogastrorankingu na 2015 okazało się, że Polskę dekoruje wciąż tylko jedna gwiazdka. No to dawaj go sam, machu-ciachu szabelką i dalej, kupą, mości panowie, kupą, na ten cały Michelin – z serdecznym nadwiślańskim fochem!

Ludzik Michelin
fot. Frédéric BISSON

Miało być tyle nowych gwiazdek! Niektórzy restauratorzy byli ich tak pewni, że śmiało ogłaszali, że jeśli nie dostaną, to zamykają lokal. Gdy się zatem okazało, że gwiazdkę ma wyłącznie Atelier Amaro i to – także wbrew oczekiwaniom – wciąż tylko jedną, nad Wisłą poniósł się jęk zawodu. Wypięto się na ten cały Michelin wielkim fochem, no bo co to ma w końcu być? Jak to możliwe w kraju rozwiniętej gastronomii, w którym znalezienie wolnego miejsca nawet na krótki lunch graniczy z cudem, w którym świadomość kulinarna jest tak wysoka, że większość społeczeństwa zaopatruje się w produkty najwyższej jakości wprost u producentów? … Ekhm, no właśnie…

Trochę się zapędziłem, ale chyba nie aż tak, jak niektórzy blogerzy, którzy przed ogłoszeniem listy wyróżnionych restauracji w Michelin Cities of Europe 2015, prześcigali się w rozpisywaniu prywatnych plebiscytów na to, kto i ile dostanie. Założono, że skoro mamy już Gault&Milleau, to z Michelin musi pójść jak z płatka. W ogóle Polska przecież przewodnikami stoi. W Warszawie pojawił się firmowany przez Macieja Nowaka zbiór recenzji z kuponami rabatowymi „Go out”, autorski zestaw rodzinnych restauracji „porewolucyjnych” wydała Magda Gessler, zaczęły się też pojawiać enigmatyczne publikacje, o których wiadomo niewiele poza tym, że wpis w nich trochę kosztował. Dodajmy przeróżne kulinarne wydarzenia – od tych prestiżowych, jak na przykład Wine and Food Noble Night, po te popularne, jak choćby plebiscyt na Knajpę Roku „Wyborczej”, festyny, festiwale i konkursy i jesteśmy już pewni – gwiazdki Michelin to teraz tylko formalność. Tupiemy więc nóżką!

W całym tym zarozumiałym tupaniu niewielu zdążyło w czas pomiarkować, że ten przewodnik to nie podręczna książka telefoniczna, a biblia smakosza. Trafiają tu wyłącznie wyjątkowi, razem z wybranymi tworząc prestiżowy klub, do którego przyjmuje się według klucza, a nie z automatu.
Jak można przypuszczać, że restauracja, która nie jest w stanie utrzymać powtarzalności i stabilnej jakości, dostanie światowej klasy wyróżnienie najbardziej renomowanego gremium? Jak można oczekiwać, że wyrocznia o stuletniej historii przyzna swój znak restauratorowi, który rozpowiada, że restaurację otworzył „dla sportu”, żeby zgarnąć gwiazdkę?

Zadaję dokładnie te same pytania, jakie zadawałem sobie podczas moich ubiegłorocznych wizyt w restauracjach, które mają potencjał, aby aspirować do wyróżnienia. W jednej podano mi roztopione lody, w innej niefachowo wyfiletowane cytrusy, a w jeszcze innej niepoprawnie ugotowany makaron. Tak nie mogą wyglądać rekomendacje kandydatów ani do gwiazdki, ani do Biba, ani nawet do zestawu sztućców.

Już rok temu napisałem tekst w podobnym duchu. Wówczas też niósł się nad Wisłą lament. Przewodnikowi zarzucano zadzieranie nosa, nonszalanckie podejście do nadwiślańskiej gastrosztuki i jej bezzasadną dyskryminację. Minął rok, zarzuty są identyczne, a ja piszę to samo. No tak, bo niewiele się od tego czasu zmieniło. Stabilny rynek restauracyjny to wciąż temat do realizacji, a i świadomość gastronomiczna rośnie u nas bardzo wolno.

Nie może być inaczej, skoro w dalszym ciągu nie można w Polsce legalnie kupić swojskiego chleba i kaszanki od gospodarza. Nie może być inaczej, jeśli władza centralna absurdalnym załącznikiem uniemożliwia kucharkom w barach przyprawianie potraw. Nie może być inaczej, skoro wciąż ściga się u nas obrót lokalnymi winami, destylatami i nalewkami, mimo że ich wytwórcy są gotowi je sprzedawać. I nic tu nie pomogą masowo pojawiające się ostatnio przemysłowe cydry, bo w większości nadają się co najwyżej do przeczyszczania rur kanalizacyjnych, w których zresztą ostatecznie kończą.

Tak, proszę państwa, właśnie tak wygląda w Polsce promocja świadomości gastronomicznej. Pomaga tu zresztą i sama Unia Europejska, która mocą swojego znaku jakości sankcjonuje skandaliczny przepis na Rogale Świętomarcińskie, z maniakalnym uporem wypiekane na margarynie i dekorowane fistaszkami. Skoro tak, to nic dziwnego, że masarze wypuszczają na rynek „tradycyjne” kabanosy z drobiu i parówki z szynki, piekarze nie wypiekają już na zakwasie, a cukiernicy od dawna stawiają na premiksy.

Rogal Świętomarciński - z supermarketu

Ten nasz skołowany naród chce w końcu normalności. Chce mieć pewność, że chleb na zakwasie nie jest na drożdżach, że razowa bułeczka nie jest z pszenicą, że ciastko francuskie jest na maśle, a samo masło jest bez margaryny. Dlatego z takim entuzjazmem reaguje na wracające do łask mleczne bary, w których zupę gotuje się na kościach, tak chętnie odwiedza nowo powstające targowiska, gdzie sprzedawca wie, skąd pochodzi marchew i tak licznie stawia się na wszelkiej maści lokalnych festiwalach produktu, smaku i napitku. W tym kręgu przynajmniej na razie nie mieści się jednak sztuka gastronomiczna klasy Michelin. Polska jest teraz na etapie jajecznicy ze szczypiorkiem za czy złote i mielonego z buraczkami za jednaście pisiąt.

Woda w restauracji Mateusza Gesslera
Woda w restauracji Mateusza Gesslera

Za te jednaście pisiąt w restauracji z gwiazdką zjeść się nie da. Ba, z trudem starczy na ostatni krzyk restauracyjnej mody – wodę z kranu w designerskiej butelce. Na masowy ruch „z miasta” takie restauracje zatem liczyć nie mogą, a zagraniczni foodies wszystkich potencjalnie wyróżnionych adresów nie zapełnią. O tym też należy pamiętać, bo czymże stałby się prestiżowy przewodnik, jeśli namaszczałby restauracje, które świeciłyby pustkami?

Bar Turystyczny w Gdańsku
Bar Turystyczny w Gdańsku

W ostatecznym rozrachunku wszystko się musi zgadzać i to nie tylko w kasie restauracji, ale i w księgach wydawcy. Czy Polacy chętnie kupują czerwony przewodnik? Czy restauratorzy, którzy już się w nim znaleźli, zakupili te kilka dodatkowych sztuk, choćby na prezent dla swoich najlepszych stałych gości? A może w ogóle go nie mają? Wszak być wcale nie musi znaczyć mieć.

Danie w barze mlecznym
Danie w barze mlecznym

No to co? Szczawiowa, rybny i kompot? Jednaście pisiąt!

Więcej na temat przewodnika Michelin w Polsce powiem w mojej najbliższej audycji w JemRadiu. Premiera w środę od 20.00 do 22.00. Jak odbierać JemRadio, dowiesz się na www.jemradio.pl

  1. Bardzo dobry artykuł. Właściwie to nigdy nie znudzi mnie czytanie tego typu artykułów. A już tym bardziej nie znudzi mnie i nie zniechęci pisanie od siebie, tego co myślę. Ostatnio pomyszkowałem w węgierskim internecie, właśnie w celach kulinarno-gastronomicznych. I jakoś nie przeszkadzał mi fakt, że prawie niczego nie rozumię, udało mi się wiele ciekawych rzeczy znaleźć. Ot, chociażby wiele sklepów internetowych lub sklepów delikatesowych, otwieranych także na tamtejszej prowincji. Choć nie gościłem w nich, w realu, to samo popatrzenie na obrazki, zdjęcia, oprawę, produkty, pokazuje, że Węgrzy są już długie lata przed nami. Nie widze różnicy wielkiej między tym, co na Węgrzech, a to co w Austrii. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce proste słowo „hungaricums” żeby móc znaleźć, bez specjalnego zaglądania do słownika, całą plejadę, wysokojakościowych produktów, nie tylko żywniościowych. Jeśli wpisze się gdziekolwiek, w obcym języku „polska kuchnia/polskie jedzenie”, to wyskoczy nam co najwyżej średniej lub mizernej jakości, oferta która niczym specjalnym się nie wyróżnia.
    Węgrzy szanują jedzenie i chwalą sie nim, na każdym kroku, chwalą się tym co swoje, unikalne. Robią to nawet mniejsze narody, takie jak Litwa czy Słowacja. A Polska, choć wielka i ludna, jak na tą część Europy jest bez wyrazu, nijaka, bylejaka.
    I ta bylejakość, nijakość, brak wyrazistości jest przyczyną tego wszystkiego. Ja na to mówię „margarynowo-styropianowa III RP”, symbol kiczu, bylejakości, nijakości, tandety. Neo-PRL, jak ktoś woli. To jednak co odróżnia, PRL od nowej, przypudrowanej i co jest najtragiczniejsze, że ludzie uważają, że jest OK. Za komuny ludzie chcieli zmian, mieli dość, dzisiaj większośc zachowuje się biernie, akceptuje ten stan, jaki jest, nie wierzy, że może być lepiej, bo niby po co, niby jak ma to być zrobione.
    Trzeba zmian pokoleniowych, dotyczy to zarówno kuchnii, kulinariów, jak i ogólnie pojętej mentalności. Ja, dopóki nie zobacze, takich zmian w Polsce, jakie zachodza na Węgrzech (które dzisiaj się wyśmiewuje w naszych mediach, głównego nurtu), nie uwierzę, że jest lepiej.

    • Najlepsza analiza Polski, jaką udało mi się dotychczas usłyszeć, podawałem już tu, ale ten fragment pasuje akurat jak ulał:
      https://www.youtube.com/watch?v=nngzcK-Avw4
      W mediach tego nikt nie puści, to rzecz oczywista.
      „Polacy są narodem dziadów, żebrzących pod kościołem z czapką w garści” – tak powinien zaczynać się każdy serwis informacyjny w Polsce i to powinno się wpajać uczniom w szkole. Ponieważ jak mówi mądre przysłowie, tylko „prawda was wyzwoli”.

  2. Świetny artykuł na gwiazdkę. Faktem jest że w Polsce wciąż jest duzo bylejakości. Będąc ze Słowenii, gdzie cenimy dobrej jakosci gastronomię czasami bolesnie to odczuwam. Trzeba jednak pokazać jeszce drugą strone medalu: w Polsce dobra restauracja wciąż traktowana jest jako luksus niedostępny dla większości. Knajpy są nawet nominalnie droższe niż w Słowenii, ba czasami nawet we Włoszech. I właśnie to stosunek cena/jakość w Polsce jest mizerny.

    Mogę Was jednak zapełnić jako (prawie) objektywny a na pewno nie kierowany lokal patryotyzmem komentator, ze również w Polsce bardzo duzo zmienia się na lepsze. Coraz lepsze lokalne produkty sa coraz bardziej dostępne i to w coraz bardziej przystępnych cenach. I to nawet bardzo wygodnie. Od kiedy powstał w warszawie portal grupowych zakupów bezpośrednio od rolników lokalnyrolnik.pl nie muszę juz chodzić do biedronek, lidlów i innych sprzedawców taniej zywności wątpliwej jakości.

    Głęboko wierzą, ze Polska jako jeden z ostatnych czystych regionów w Europie ma potencjał w świetnej lokalnej zdrowej i smacznej żywności.

    A co do knajp: kiedy właściciel nie będzie musiał już w pierwszym roku zarobić na mercedesa i dom to też ceny bedą inne i więcej ludzi spróbuje dobrą kuchnie. A wtedy zapiewnie i gwiazdek Michelina przybędzie.

    Smacznego!

    • Proszę tu nie robić reklamy, bo każdy, kto będzie chciał sobie kupić coś od rolnika, to sobie kupi. Ja się nie zgadzam z tym co pan pisze. Pan tu pisze o Słowenii, nie znam waszego kraju, ale wiem jak jest we Włoszech i Austrii. Macie na pewno inną mentalność, jako mały naród jest wam łatwiej.
      I to niestety ta mentalność w Polsce, to chamstwo i prymitywizm, zmiksowane z zakompleksieniem jest niestety największą barierą. Słowenia była częścią Jugosławii, u was przejście z komunizmu do wolnego rynku, nie odbyło sie tak jak w Polsce, nie było rozkradania kraju i parcelacji go między służby specjalne, służbę bezpieczeństwa, chamów z pseudo opozycji i nomenklaturę. A tak w Polsce było i to komuniści, wraz ze służbami oraz pseudo-opozycją, zaciągnęli Polaków, na kolanach do UE i teraz maglują im mózgi, od rana do wieczora. Że lepiej być „Europejczykiem” aniżeli Polakiem, czyli też Europejczykiem, ale o wiele prawdziwszym.
      I proszę tu nie pisać nic o Warszawie, bo to jedynie wieś potiomkinowska. Polska to druga Rosja, gdzie stolica, może kilka dużych miast się dynamicznie rozwija, reszta kraju to jeden wielki syf, kiła i mogiła, skąd ludzie uciekają, głównie za granicą, w poszukiwaniu normalności.
      Dopóki Polsce będzie mentalnością i standardami, bliżej do Rosji czy Ukrainy, niż do ww. Węgier, no, od biedy, niech będzie, Słowenii, to nie ma mowy o żadnych zmianach.
      Handel? Powinien być w polskich rękach, najlepiej w formie spółdzielczej czy kooperatyw, tak jak to jest rozwiązane w Szwajcarii czy we Włoszech. A zdrową żywność, to każdy Polak powinien sobie kupić u rolnika, bezpośrednio, podczas wyjazdu za miasto, przez internet, bez żadnych pośredników.

      • A co do pana działalności, to jak najbardziej popieram i życzę sukcesów. Ale takich jak pan, są w tym kraju dziesiątki, a i tak, syf jak był, tak jest. Dopóki jest garb administracyjno-fiskalny i zwyczajni bandyci w garniturach, działający na polecenie obcych i robiący wszystko aby utrzymać ten stan jaki jest, dopóty nic sie nie zmieni.

        • Póki co, to chyba sam wybiorę się do baru mlecznego czy innego „turystycznego”, bo przynajmniej zalegalizowali stosowanie liścia laurowego i stosowanie pieprzu. Bar Mleczny pasuje jak ulał to naszej neo-PRLowskiej rzeczywistości. Nieco kolory się pozmieniały, PZPR i partie sojusznicze w Sejmie mają co niego inne kolory i nazwy, RWPG i UW, zostały zastąpione przez UE i NATO, w sklepach większy wybór towarów, zarobki lepsze . Ale sedno rzeczywistości, pozostało to samo.

          • Nie wiem, czy Jakub słyszał, ale ten gdański Turystyczny został nawet wymieniony w brytyjskiej prasie i określony mianem kultowego! Te kolejki rzeczywiście tak tam stoją, choć kilkaset metrów dalej też jest bar mleczny i kolejek aż takich nie ma 🙂 Niemniej chciałem do barów nawiązać, bo ten ze zdjęcia to autentyczny lokal rodem z PRL, natomiast powstaje ostatnio cała masa barów z dookreśleniem „mleczny” – dość mocno odbiegają ofertą od „mlecznej”, bo oferują głównie drób i wieprzowinę pod różnymi postaciami, ale sa tam też kluski, zupy i domowe ciasta. Czy to jakiś sentyment do PRL? Te nowe niekoniecznie – powstają na fali jakieś bliżej dla mnie niezrozumiałej urzędniczej promocji – czy to w foimie dotacji do potraw, czy też obniżek czynszu, czy wreszcie pakietów finansowych na rozruszanie – są takie „promocje” czy też „preferencje”, trochę więc ta moda jest wykreowana koniecznością 🙂

            • Ciekawe. Ja w barach tego typu nie stołowałem się od bardzo, bardzo dawna. I faktycznie, nie mam jakoś specjalnie zaufania do tego co określa się mianem „baru mlecznego”. Widać wyraźnie, że duże znaczenie w popularności tych przybytków ma moda (na retro), ale i fakt, że państwo dopłaca do nich, co dla mnie, wydaje się nieco dziwnym absurdem. Na bazie jakich przepisów i z jakiej racji podatnicy mają dopłacać prywatnym przedsiębiorcom? Te tezy o tym, że dopłacają i jest taniej, mnie nie przekonuja, niech państwo, zamiast dopłacać prywaciarzom, stworzy jakiś model współpracy, np. kooperatywy czy spółdzielnie gastronomiczne i wówczas im pomaga. A tak, każdy może sobie otworzyć knajpę, nazwa „bar mleczny” i jeszcze będzie dostawał kasę z budżetu.
              W Lublinie chyba nie funkcjonuje obecnie żaden bar mleczny. Ale przez całe dekady funkcjonowała w centrum, nieopodal miasteczka akademickiego, restauracja „słupska”. Byłem tam kiedyś ze znajomymi, którzy wybierali się akurat do ZSW i czułem się jakby się cofnął w czasie. Atmosfera jak w PRL, ale w znaczeniu bardzo pozytywnym. Ale niestety, w jakiś sposób doprowadzono do zamnięcia tego lokalu, który funkcjonował od lat 70-ych (a może nawet i 60-ych, bo z tego okresu pochodzi budynek). Na tym miejscu, powstał później prywaciarz, którego nikt prawie nie odwiedzał, potem powstał kolejny, pod podobną nazwą „coś ze Śłupskiem”, ale przypominał właśnie taki neo-bar mleczny, także się nie utrzymał. Teraz co tam funkcjonuje nie wiem.
              Jako ciekawostkę podam, że w tej dawnej Słupskiej, jak wyczytałem w prasie, obsługa i klientela była stała od długich dekad, mówi się, że jeden profesor przychodził tam co dziennie od 30 lat i że obiad podawała mu ta sama kelnerka. Jak pamiętam, faktycznie były tam kelnerki w wieku emerytalnym, więc wszystko możliwe.

    • Właśnie przeczytałem artykuł i prawie się ucieszyłem:
      http://www.portalspozywczy.pl/handel/wiadomosci/rolnicy-beda-mogli-sprzedawac-przetworzona-zywnosc,112706.html
      Na końcu jednak napisano, że nie można tego będzie sprzedawać ani sklepom ani innym podmiotom, np. restauracjom. Widać wyraźnie, że te bydlaki z rządu i Sejmu, robią wszystko, na polecenie obcych stolic. A motłoch, w tym rolnicy mają się cieszyć i na nich głosować. Restauracja w Polsce czy sklep ze zdrową żywnością będzie sobie mógł kupować od Litwina, Słowaka, Czecha czy Portugalczyka, np. domowe przetwory, ale od chłopa ze wsi lub babci z targu już nie. No, chyba, że zrobi to na lewo, ale patrząc na to, co robi nasza gestapowska skarbówka, to lepiej tego nie robić, bo, wzorem Słupska, karę na milion wlepią.

      • To kolejny przykład na to, że polskim decydentom politycznym i ich klakierom nie ma co wierzyć, ani na jotę. ONI CHCĄ NAS UŚPIĆ, naszą czujność. Zbliżają się wybory, trzeba robić wszystko, aby tych kłamców i oszustów oderwać od koryta. Ja mam 2 kandydatów, ale nie powiem kto, najważniejsze, że Wyborcza i TVN robi wszystko aby ich medialnie sponiewierać. Jak w tym roku nic się politycznie nie zmieni, to będzie trzeba zająć się polityką i na wiecach wyborczych poruszać problemy, których większość mediów ma daleko w nosie.

      • Dodatkowo wychodzi na to, że te wszystkie projekty co są w procesie legislacyjnym, to jeszcze większy burdel prawny niż był. Ten projekt faktycznie dotyczy tylko produktów zwierzecych (czyli to, o czym pisał Artur przy okazji wpisu „Marzenie o Fjucie”). Ale co najbardziej zadziwiające, projekt po raz pierwszy wprowadza w Polsce podatek obrotowy. To już jest w ogóle absurd nad absurdami, żeby mikroproducentowi lub rolnikowi kazać płacić podatek od obrotu, chociaż śp. Andrzej Lepper już lata temu chciał wprowadzić ten podatek wobec kapitału obcego, głównie w handlu. Wielkie sieci handlowe i producenci mogą sobie kombinować z podatkami, córkami, filiami i płacenie podatków omijać, a ten najmniejszy i najsłabszy ma być dorzynany kolejnymi haraczami.
        Współczuje tym ludziom, którzy naiwnie wierzą, że z tymi ludźmi, z tą „elitą” da się w ogóle coś w tym kraju zmienić na lepsze. Mam swoje przemyślenia na ten temat, bo pan Wujec to człowiek z tego samego kręgu i mój stosunek do niego jest raczej negatywny choć miałem z nim przyjemność kiedyś rozmawiać na temat produktów lokalnych i przetwórstwa.
        Sytuacja w rolnictwie, przetwórstwie i gastronomii nie zmieni się, dopóki nie zajdą zmiany systemowe, czas to otwarcie powiedzieć.

  3. Od forsowania zmian w prawie są lobbyści. Od samego narzekania na kuchni lub nad klawiaturą prawo się nie zmieni. Tak samo jak i od obiecanek przedwyborczych. Przykre to, ale prawdziwe.

    • Lobbyści to przykład patologizacji życia społeczno-politycznego. Widać wyraźnie, że to lobbyści trzęsą Waszyngtonem i Brukselą, a jakie z tego skutki są, to każdy wie, chociażby po tym, jak wyglądają amerykańskie i zachodnioeuropejskie społeczeństwa, odzierane z człowieczeństwa.
      Ludzie poprzez lobbystów i te ciągłe pranie mózgów sa zamieniani w niewolników mentalnych i trybiki totalitarnej maszyny, jak w komunizmie czy nazizmie.
      Podstawą poprawnego działania jest coś, co niektórzy nazywają „rewolucją narodową”, a co, my Polacy znamy chociażby z historii XIX wiecznej – praca u podstaw, praca pozytywistyczna. Ci, „lobbyści” co skamlali u zaborcy o większe prawa narodowe, niewiele w gruncie rzeczy zdziałali, choć na pewno przyczynili się w pewnym względzie, do osiągnięcia ostatecznego celu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―