Wkrótce Walentynki, zatem jeśli kiedykolwiek czynić miłosną magię, to właśnie teraz. Choć może lepiej kiedy indziej? O magicznych chwilach w kalendarzu, afrodyzjakach i erotyce na talerzu rozmawiam z dr Aleksandrą Kleśtą-Nawrocką, etnologiem i historykiem wyżywienia.
Artur Michna: Pijemy herbatę z syropem z kwiatów czarnego bzu. To dla mnie jeden z najbardziej czarujących aromatów. Czy czarny bez rzeczywiście ma właściwości magiczne?
Aleksandra Kleśta-Nawrocka: Ma, ale raczej sam krzew niż syrop z kwiatów. Dawniej sądzono, że pod krzewami czarnego bzu mieszkają złośliwe krasnoludki. Uważano też, że ma on działanie antykoncepcyjne, więc zdarzało się, że panna stawała pod takim krzewem z życzeniem, aby to on zakwitł za nią.
AM: Zatem na przyciągnięcie miłości czarny bez nie zadziała. Mamy też na stole czekoladowe ciasto i kawę. Może to są te właściwe aromaty?
AK-N: Czekoladę i kawę rzeczywiście uznawano za afrodyzjaki, w szczególności kawę słodzoną, podawaną z bitą śmietaną. To były produkty eleganckie, luksusowe i egzotyczne. Zamorskie krainy nasi przodkowie traktowali jako miejsca nieodgadnione, podobnie jak las, którego aura tajemniczości miała stanowić medium do kontaktów z zaświatami. Ta ciekawość powodowała, że egzotyczne specjały traktowano w sposób wyjątkowy, chętnie dawano się im oczarować i czarowano też nimi innych. Zresztą w dawnych źródłach znajdujemy zapiski, z których wynika, że wychowane w epoce staropolskiej nowoczesne żony szlachcianki bulwersowały się, że ich twardogłowi mężowie sarmaci tą egzotyczną finezją wcale nie chcą ich rozpieszczać. Świadczy o tym choćby ten cytat: „kawy w mym domu nie znajdzie trzech ziarnek, piwa mi z serem każe zagrzać garnek”.
AM: A dzisiejsze kobiety wolą być rozpieszczane w sposób tradycyjny czy nowoczesny?
AK-N: Dobrym pomysłem byłoby połączenie tradycji z nowoczesnością, czyli podawanie w niebanalny sposób klasycznych produktów wysokiej jakości. Mamy tej klasyki pod dostatkiem na wyciągnięcie ręki. Weźmy choćby dobrze nam znane jabłka i gruszki. Mogą wydawać się pospolite, ale przecież jabłko uznawane jest za jeden z pierwszych owoców wartych grzechu. Natomiast kształt gruszki był w średniowieczu uznawany za obsceniczny i jako taki został wówczas przez Kościół zakazany. Z prostych i dostępnych na co dzień składników można wyczarować prawdziwe dzieła sztuki. W filmie „Vatel” kuchmistrz przesyła ukochanej własnoręcznie wykonaną różę z cukru. To pokazuje, że do serca ukochanej można trafić nie tylko wyrafinowanymi truskawkami w szampanie ale też prostym jabłkiem pieczonym w duchówce. U mojej babci w kuchni wisiała makatka z napisem: „Co żona przygotuje, to mężowi smakuje” i sporo w tym prawdy.
AM: Zatem afrodyzjaki wcale nie muszą być wyrafinowane?
A-KN: Mogą być naprawdę bardzo proste. Poza jabłkami i gruszkami, które budziły skojarzenia z kobiecymi krągłościami, za afrodyzjaki uznawano marchew i chrzan, choć w tym przypadku ich kształt kojarzono z fallusem. Podobnie jest w przypadku szparagów, które przecież do dziś budzą takie skojarzenia oraz z ostrygami, które kojarzymy z kobiecymi organami płciowymi. Do mniej oczywistych magicznych składników w kuchni zaliczał się zaś sproszkowany róg nosorożca, który miał działać wzmacniająco na potencję oraz podroby, na przykład grasica, inaczej animelka, uważana za siedzibę duszy. Magiczne miłosne działanie przypisywano też potrawom z serc albo nawet z jąder.
AM: To już dziś rzadkość na talerzach…
A-KN: Ale za to w kuchni ludowej swój renesans przeżywają ruchanki z fiutem, coś bardzo prostego ale charakterystycznego dla Kociewia.
AM: Ruchanki i fiut od razu przyciągają uwagę. Cóż to takiego?
A-KN: Fiut to syrop z buraka cukrowego o karmelowym posmaku, doskonały dodatek do słodzenia deserów. Podobne określa się też na Kociewiu miód z maślanki, w smaku przypominający kwaskowate toffi. Natomiast ruchanki to drożdżowe racuszki z ciasta, które po wyrobieniu rośnie, czyli „rucha się”.
AM: Może takie ruchanki z fiutem to jakiś pomysł na deser dla ukochanego na Walentynki? Dzięki temu to święto zyskałoby nieco więcej lokalnego kolorytu.
A-KN: Co prawda zwyczaj Walentynek pojawił się u nas stosunkowo niedawno, ale wcale nie znaczy to, że w polskiej obrzędowości Święty Walenty wcześniej nie istniał. Kult świętych był dawniej bardzo silny i to zarówno w kulturze ludowej, jak i szlacheckiej. Akurat tak się składa, że Święty Walenty to patron epileptyków i szaleńców, ale czyż w zakochaniu nie ma też odrobiony szaleństwa?
AM: A nie mamy przypadkiem naszego własnego święta zakochanych?
A-KN: Jak najbardziej, mamy. Nasze pierwotne „walentynki” to Noc Świętojańska, inaczej zwana Nocą Kupały. Ta noc szczególnie sprzyjała miłości, bo, choć najkrótsza w roku, to jednak najbardziej gorąca, łącząca moc ognia i wody. Skakano przez rozpalane nad jeziorami ogniska, chodzono po lesie z pochodniami, poszukiwano legendarnego kwiatu paproci, a panny gubiły wianki. To był też doskonały moment, aby poszukać miłosnych ziół, które później można było dosypać ukochanemu do potrawy.
AM: Dlaczego zatem tak rzadko mówi się dziś o Nocy Kupały w kontekście miłosnym? Przecież pora roku bardziej sprzyja miłosnemu świętowaniu niż środek zimy?
A-KN: Też mnie to zastanawia, tym bardziej że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy święto miłości obchodzili dwa razy do roku, a nawet częściej.
—
Dr Aleksandra Kleśta-Nawrocka, etnolog, historyk wyżywienia, współorganizator Festiwalu Smaku w Grucznie, organizator warsztatów tradycyjnej kuchni polskiej, konkursów dla uczniów szkół gastronomicznych oraz animator regionalnych wydarzeń kulinarnych na Pomorzu i Kujawach
—
Na więcej tajemnic miłosnej kuchni zapraszam w najbliższą środę od 20.00 do JemRadia. Z dr Aleksandrą Kleśtą-Nawrocką będę rozmawiał o magii na talerzu, ale też o tradycjach obrzędowości świątecznej i magicznych rytuałach wokół domu. Jak posłuchać audycji, dowiecie się na www.jemradio.pl. Zapraszam!
Racuchy z syropem jako afrodyzjak? Hmmm… chyba z nazwy 🙂 Gdy pierwszy raz usłyszałam o ruchankach z fjutem, to nieźle się ubawiłam i miałam wielką ochotę spróbować… a gdy się okazało, że to po prostu racuchy z syropem, to poczułam się trochę rozczarowana 😉
To tylko luźna sugestia, że może… ? Pewnie afrodyzjaki najsilniej oddziaływują przez skojarzenia – tu związane z budzącą zainteresowanie nazwą – ale do clou niezbędny jest jakiś ciąg dalszy 🙂
O jednym i drugim już dawno słyszałem, w dodatku fjuta (bo to tak się powinno nazywać), czyli syrop z buraków z Kujaw (a nie Kociewia, choć może to i Kociewie), próbowałem i bardzo mi smakował.
Co do syropy z czarnego bzu, to w Lubelskim, w Kodniu jest ciekawy produkt tradycyjny, Witaminy Eremity. Produkowane są jednak nie w celu erotycznym, ale „duchowym”
http://www.koden.com.pl/witaminy_eremity,p,26,3.html
Smak bardzo fajny i ciekawy, klientki, które to kiedyś ode mnie kupowały były zadowolone, tyle, że w większości, były już w wieku, po menopauzie lub w trakcie.
Kujawy graniczą z Kociewiem, a tej fjut – rzeczywiście pisany przez „j” znany jest też w Borach Tucholskich i nawet został przez tamtejsze gospodynie wpisany na listę produktów tradycyjnych.
Witaminy Eremity dla pań w określonym wieku – ciekawa historia , taki osobliwy autoafrodyzjak 🙂 No ale skoro panie były zadowolone, to nic tylko brać ! 🙂
Nie powiedziałbym żeby te Witaminy Eremity czy też Nektar Św. Eugeniusza były przeznaczone tylko dla pań 60+ i to tych, gorliwie religijnych (moherów mówiąc wprost). Wręcz przeciwnie, wskazania są raczej dla osób młodszych, bo to nie tylko ciekawe smakowo, ale przede wszystkie naturalnie zdrowe produkty. Zamiast kombinować nie wiadomo jak, z tymi wszystki eko-produktami i wymyślać jakieś cuda niewidy z produktów egzotycznych, lepiej skorzystać z naturalnego produktu. Nektar Św. Eugeniusza można rozrobić z wodą i tak jak napisano na stronie pić do obiadu (ja to stosowałem na kaca i efekty były, zresztą to lek na schorzenia okołowątrobowe, podobnie jak ostropest plamisty, którego znajomi, tacy co nie wylewają za kołnierz, wyżerają łyżkami).
A fjut to najlepszy naturalny słodzik, mówiąc szczerze. Nie słodzę herbaty, ale lubię takie rzeczy jak syrop klonowy czy syrop daktylowy. Fjut jest po prostu naturalnym efektem obróbki buraka cukrowego.
Jego prawdziwa nazwa to Cyrop z buraków, można nawet samemu takie coś zrobić:
http://dziedzictwo.kpodr.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=582:fjut-cyrop-z-burakow-&catid=83:napoje-bezalkoholowe&Itemid=86
Co ciekawe, Niemcy mają podobny produkt, zarejestrowany nawet jako Chronione Oznaczenie Geograficzne. Kiedyś kupił go w Lidlu, ale nasze fjucisko jednak sporo lepsze. Jego nazwa to: Rheinisches Zuckerrübensirup
Tu więcej o nim:
http://www.sg-zuckerruebensirup.de/
Ciekaw jestem czy Cyrop, to produkt oryginalny, który powstał na Kujawach, czy też może ta tradycja trafiła tam z Nadrenii.
Na stronie ODR, napisano, że fjuta można spozywać z chlebem, ciastem lub waflami. Zamiast Nutelli czy innego nafaszerowanego cukrem i olejem palmowym, produktu, lepiej dać dziecku taki cyrop/fjut (oby tylko nie dawać go dziewczynom w wieku dojrzewania, pod tą drugą nazwą, chyba, że chcemy zostać młodymi dziadkami).
Na stronie niemieckiej natomiast znajdują się ciekawe przepisy na dania z wykorzystaniem tego syropu, nie tylko na ciasta, ale chociażby na gulasz paprykowy (z chęcią bym zrobił) lub kotleciki/frykadelki z kapustą (nie lubię tego jak nie wiem co).
Z ziołami, nie kapustą, źle przeczytałem. Może więc na kolację walentynkową warto zrobić takie coś „kotleciki ziołowe/gulasz paprykowy a’la fjut”.
Niby zwykłe racuchy czy ruchanki, a jednak mogą być urzekające 🙂 https://www.facebook.com/gruczno/photos/a.779563405405355.1073741830.217708978257470/779621898732839/?type=3&theater