Czy polskie tanie podróżowanie musi oznaczać lizanie świata przez szybę? Czy nie czas skończyć wreszcie z naszym zaściankowym dziadowaniem? Takie emocje targały mną po obejrzeniu przewodnika po Wiedniu w TVN. To miasto moich lat studenckich i pamiętam je zupełnie inaczej. Muszę je odczarować.
Nie każda podróż musi zaczynać się w Warszawie – oświadcza Jakub Porada w swojej audycji o tanim podróżowaniu w Dzień Dobry TVN – po czym wsiada do pociągu do Wiednia w Bratysławie, dokąd dotarł z Warszawy autobusem, spędzając w nim wcześniej 11 godzin. To jest jakiś pomysł, ale czy rzeczywiście warto tłuc się pół doby autobusem a potem dodatkową godzinę pociągiem, skoro bilet kolejowy z Warszawy do Wiednia można kupić już od 29 euro?
Nie lubię się męczyć w podróży, więc kolej była dla mnie naturalnym wyborem, szczególnie że podróż sentymentalnym szlakiem dawnej Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej od razu przyprawiła mnie o dreszcz emocji. Co prawda nie da się już dziś wyruszyć z zaprojektowanego przez Marconiego warszawskiego Dworca Wiedeńskiego, bo po II wojnie światowej nic po nim nie zostało. Pociągi do Wiednia wyruszają teraz ze stacji Warszawa Centralna, a w miejscu, gdzie kiedyś stał Dworzec Wiedeński wybudowano stację metra Centrum. Wyruszyłem zatem z Dworca Wiedeńskiego symbolicznie, stawiając stopę w miejscu dawnej dworcowej wieży zegarowej. Jakieś sto lat temu mniej więcej o tej samej godzinie spieszyli tu dobrze ubrani dżentelmeni, prowadząc towarzyszące im damy na wskazane na biletach miejsca. Pakunki oddawano do wagonu bagażowego, zajmowano miejsca w przedziałach, zamawiano kolację w wagonie restauracyjnym, a parowóz szykował się do drogi. Dziś pozostał elektroniczny gong i sektor trzeci stacji centralnej, w którym zatrzymał się mój wagon. Steward wprowadził mnie do przedziału i zapytał, czy życzę sobie budzenie i czy rano podać kawę czy herbatę.
Pamiętam czasy studenckie, gdy często jeździłem nocnym pociągiem do Wiednia. Wówczas w zupełności wystarczał mi standard zwykłego siedzenia w drugiej klasie. Z wiekiem wymagania jednak rosną i dziś nie wyobrażam sobie takiej podróży w warunkach innych niż osobny przedział sypialny. W polskim Warsie łóżko nie jest co prawda tak miękkie jak w nocnym ekspresie Deutsche Bahn Berlin-Paryż, którym podróżowałem w ubiegłym roku, ale warunki są naprawdę przyzwoite. Pościel jest czysta, w przedziale jest wręcz laboratoryjnie cicho, a sam wagon sprawia wrażenie szczególnie miękko resorowanego. To sprawia, że śpi się w nim zupełnie nieźle, a przy okazji przebudzenia na jakimś mniej nowoczesnym rozjeździe można zerknąć przez okno i popatrzeć na eleganckie dworce w Ostravie albo Breclaviu.
Rankiem wysiadłem na dworcu Wien Westbahnhof. To nowoczesna struktura, swoisty młyn handlowo-gastronomiczny, w którym kryje się cicha oaza podróżnych z biletami pierwszej klasy – ÖBB Lounge, czyli oddzielna poczekalnia klubowa kolei austriackich. Do dyspozycji specjalnych gości ÖBB jest kawa, soki owocowe, woda mineralna, ciasteczka, a wieczorem także piwo i wino. Tam rozpocząłem dzień.
Jakub Porada swoje pierwsze kroki skierował do automatu z biletami komunikacji miejskiej. Musiał jakoś dojechać do polecanego widzom hotelu, ale choć później podróżował jeszcze metrem, nie zdecydował się na bilet całodzienny, tylko na jednorazowy. Osobliwe to nie mniej niż sam obiekt, który wybrał. To miejsce zupełnie żadne, położone około pół godziny spacerem od centrum miasta albo osiem przystanków metrem z przesiadką. Pokój z czterema łóżkami ściśniętymi tak, że czwarte umieszczono nad trzecim reprezentuje beznamiętną stylistykę schroniska młodzieżowego. Nie jest też tani, bo 55 euro poza sezonem to żadna okazja. Wybór to niezrozumiały, skoro wokół tyle klimatycznych miejsc o zbliżonych a nawet niższych cenach – choćby hotel Fürstenhof, hotel Schwalbe czy też nietuzinkowy rodzinny pensjonat Kraml. Są wreszcie i prywatne pokoje z cenami nawet 60 zł za noc. To taniej niż w hostelu.
No tak, ale co dalej? W zasadzie nic, bo kamera pokazuje widzom oczywistości – kawałek Kärtner Strasse i katedrę św. Szczepana, którą prowadzący błędnie nazywa katedrą św. Stefana. Udaje się potem do Cafe Havelka, gdzie, utyskując na ceny, pije kawę i zjada strudel, bezpodstawnie przyrównując go do naszej szarlotki. Jest jeszcze krótki najazd na dorożki. Drogo. Tańsza jest przejażdżka metalową budą na diabelskim kole na Praterze. Na koniec zaś absolutnie kompromitująca minisekcja kulinarna, którą stanowi lunch w jakimś japońskim barze sushi i konstatacja, że japońskie sushi za 8 euro jest tańsze niż wiedeński sznycel.
Nie jest. W porze obiadowej wiedeńskie knajpy mają specjalne oferty na lunch za 6-10 euro. Jeśli wziąć pod uwagę, że taki lunch składa się z zupy i dania głównego a czasem też deseru, polecanie japońskiego baru sushi w sercu dawnej Monarchii Austro-Węgierskiej trąci skandalem. Nawet wyrafinowane wiedeńskie lokale nakarmią was w południe za grosze. Oto jedna z najbardziej eleganckich we Wiedniu Cafe Central. Proponuje menu obiadowe za 9,60 euro, codziennie coś innego, zawsze coś wiedeńskiego, zresztą możecie sprawdzić sami.
Wszystkim tym, którzy myślą teraz, że Wiedeń jest smutny, szary i drogi, stawiam za kontrprzykład dostępny w internecie interaktywny przewodnik po mieście stworzony przez samych wiedeńczyków. Mi do gustu najbardziej przypadł Wiedeń okiem Jeana-Paula Vougon, który swoją przechadzkę rozpoczyna w rodzinnym warsztacie zajmującym się ręcznym wyrobem sztućców.
Dalej Jean-Paul prowadzi do Muzeum Historii Sztuki. Następnie wchodzi do jednej z najstarszych wiedeńskich restauracji Zum Schwarzen Kameel. Na koniec pędzi kabrioletem do tradycyjnej winiarni Hengl-Haselbrunner, gdzie zjada wiedeński lunch. Tak, to jest Wiedeń. Taki pamiętam i taki chciałbym ponownie zobaczyć. Zaś na bulwersujący przewodnik Jakuba Porady zupełnie się nie zgadzam.
Dlatego wybieram się w podróż do Wiednia widzianego moimi oczami. Razem odwiedzimy najstarsze wiedeńskie kawiarnie, zjemy tradycyjne wiedeńskie śniadanie, przejdziemy się po średniowiecznych piwnicach najstarszej austriackiej winnicy, usiądziemy w oryginalnym wiedeńskim beissl a w Pałacu Schönbrunn cukiernicy Franza Josefa upieką na naszych oczach tradycyjny wiedeński Apfelstrudel.
Zaczynamy jednak od śniadania. Do zobaczenia w następnym odcinku.
Brawo! Pozdrawiam serdecznie! 🙂
Ha, to mi się podoba. Super. Czekam z ciekawością na ciąg dalszy 🙂
extra. czekam z niecierpliwością 🙂 Wiedeń to miasto tak ulubione przeze mnie, że kiedyś się tam przeprowadzę 🙂 Czy Plachuttę Pan zamierza również odwiedzić?
chciałam zauważyć, że czasy lizania przez szybę już się skończyły – za granica już bez kompleksów 😉
To prawda, przydałoby się tylko aby to szło w obie strony. To, że Austria nienawidzi Europy Wschodniej jak sami zresztą to określają, mocno pejoratywne, a samych Słowaków, tuż zza miedzy określają wschodnim bydłem czy hołotą, jest wiadome, tyle, że o tym w mediach nikt nie powie. Można psioczyć na wiele cech polskich, ale to „windowanie” się nad innych, przybrało w Austrii i południowych Niemczech takie rozmiary, że jedynie skojarzenia z latami 30tymi się nasuwają. Pytanie brzmi, dlaczego Niemcy i Austria otworzyły swoje rynki pracy dopiero po 7 latach, chociaż były w relatywnie najlepszej sytuacji gospodarczej i dzisiaj mają niedobory pracowników w wielu sektorach (głównie gastronomii i usługach niskopłatnych, przeznaczonych właśnie dla emigrantów z „dzikiego Wschodu”). Teraz skomlą o pracowników, chociaż większość się na Austriaków dawno wypięła, podobnie do Niemców.
Oceniajmy zagranicę taką, jaka ona realnie jest, a nie taką, jak widzieliśmy ją przez pryzmat propagandy. Austria, Niemcy czy Czechy to kraje antypolskie, zaprzańskie i racjonalnie podchodzacy człowiek nie może darzyć ich sympatią, szczególnie że nic, sobą szczególnego nie reprezentują. Kierunek „fascynacji” w Polsce jest niestety dokładnie odwrotny, stąd moje dywagacje.
Tym razem restauracje Plachutta nie są w planie, będą kawiarnie, kanapkarnie i beissle – do Plachutty trafić nietrudno, przy Operze jest spora tablica informacyjna z wielkim sznyclem 🙂
ale do „bajzlu” Klemensa Wratschko już trudniej 😉
Otóż to 🙂
Proszę mnie zabrać z sobą!
Mnie też!!! 🙂
Aż dziw bierze, że tyle osób komentuje artykuł o Wiedniu, mieście na tyle mitycznym co i zakłamanym, którego propaganda, głównie austro-węgierska, na dobre zakorzeniła się w polskim, i nie tylko, społeczeństwie. Po dziś dzień, dostaje torsji na myśl o kolejnym wyjeździe w to miejsce. Zresztą prawdziwy obraz Austrii i Wiednia pokazał pewien Holender, jakiś czas temu:
http://www.youtube.com/watch?v=QjY1qdE9GnA
Tutaj jest druga i kolejne części. To, że Austriacy to naród faszystów, każdy wie, kto pomieszkał tam chociaż miesiąc (ja wytrzymałem niecałe 3). Odrażający, bandycki, antypolski, cuchnący nie powiem czym, g…o warty kraik, zapyziałych, zakopleksionych, oszołomczych i zaściankowych pastuchów, tak mogę to, bez żadnych ceregieli, powiedzieć. Fakt, faktem, Wiedeń dawnych czasów, monarchii Austro-Węgierskiej to swego rodzaju legenda, równie stara jak samo państwo. Wówczas, Austria była wspaniała, multi-etniczna, arcyciekawa, dzisiaj to popłuczyny faszystowsko-nazistowskie po dawnej świetności. Wolę Węgry czy nawet Słowację.
http://www.youtube.com/watch?v=3pauzWygr4c
Tu link.