Kulinarną mapę Poznania właśnie wzbogacił nowy elegancki punkt – restauracja Cucina. Ulokowano ją w poznańskim City Park, stylowym kompleksie rezydencyjno-handlowym, który, zgodnie z ideą właścicieli, ma stać się modnym centrum kulturalno-kulinarnym stolicy Wielkopolski, a przy tym alternatywą dla poznańskiej starówki. Cucina jest jednym z elementów tego projektu, a jej podwoje uroczyście i oficjalnie otwarto w minioną środę. Uroczystość zaszczyciło kilkudziesięciu gości oraz postaci znane z telewizyjnego ekranu: Karol Okrasa, Pascal Brodnicki i Piotr Szwedes.
Uroczyste otwarcie miało zgoła widowiskowy charakter. Był szampan, było tradycyjne przecięcie wstęgi i mowa powitalna, ale wszystko w nowoczesnej oprawie, która doskonale oddaje stylistykę lokalu – połączenie nostalgicznej tradycji z wyrafinowaną nowoczesnością.
Szykowną kolację utrzymano w klimacie śródziemnomorsko-orientalnym. Na sali stawiła się cała załoga w pełnym rynsztunku pod wodzą utytułowanego szefa kuchni, Ernesta Jagodzińskiego. Były orientalne zupy, łupacz w kokosie, cielęcina w curry, pikantna wołowina z makaronem i duszone warzywa. Były też parmeńskie szynki, sery i wędzonki, domowa ciabatta, rozmaite sałaty, sałatki i przekąski, doskonałe desery i wyborna kawa.
Amatorzy mocniejszych trunków mieli do wyboru wódkę z lodu albo markowe brandy. Były też wina, choć akurat te feeria smaków i aromatów kolacji bez trudu przyćmiła. Z trzech podanych win najlepiej wypadło chilijskie Mapu, które nosi co prawda podpis barona de Rothschild, ale można je uznać za co najwyżej przeciętne. Wino jednak nie było tego wieczora najważniejsze, zwłaszcza że od początku imprezy wyrafinowane podniebienia były raczone szampanem. Podawano go w zaaranżowanej przed wejściem zadaszonej poczekalni, w której goście oczekiwali rozpoczęcia uroczystości. Do szampana kelnerzy proponowali małe przekąski: kulki koziego sera z orzechami i plastry szynki parmeńskiej przetkane truskawkami.
Wkrótce pomysłowo opakowane szarym papierem i przewiązane wstążką wejście do restauracji zostało oficjalnie otwarte. Za pomocą kucharskiego noża spektakularnie rozdarto papier i przecięto wstążkę. Sam nóż, z wygrawerowaną na nim datą i nazwiskiem szefa kuchni, został uroczyście wręczony mistrzowi kulinarnej ceremonii, po czym goście zostali zaproszeni do kolacji.
We wnętrzu restauracji uwagę zwracały suto zastawione stoły, które ustawiono grupami równolegle do ścian, tworząc swoiste sekcje kulinarne. W sekcji pierwszej, zaraz przy wejściu, ustawiono świeże składniki, z których goście mogli samodzielnie komponować sobie dania, które po chwili na żywo przygotowywał zespół kucharzy pod wodzą szefa kuchni, Ernesta Jagodzińskiego.
W kolejnej sekcji rozstawiono sałaty i przekąski oraz desery. Spróbowałem tam zielonego gaspacho z krewetką, tatara z tuńczyka i marynowanego przegrzebka – pycha. Dalej rozmieszczono stanowisko sous-vide, na którym wolno gotowały się porcje łososia. W głębi zaś ulokowano bar i podręczną scenę, którą wkrótce zajął Piotr Szwedes.
Przewidziano też stoisko z najprzedniejszymi parmeńskimi szynkami i wędlinami, imponującym kręgiem parmezanu i domową ciabattą. Tuż obok rozmieszczono samoobsługowe stoisko z gorącymi daniami, na którym odnalazłem zupę kokosową tak aromatyczną i tak harmonijnie pikantną, kwaśną i słodką, że machinalnie napełniłem nią kokilkę aż trzykrotnie, porzucając myśl o łupaczach i cielęcinie.
Za to raz tylko odwiedziłem sekcję gotowania na żywo, gdzie można było wybierać między wołową polędwicą, kaczką, krewetkami i przegrzebkami, które kucharze przygotowali z kluskami, szpinakiem, cukrowym groszkiem i kolendrą.
Niektóre porcje flambirowano, co generowało na patelniach krótkotrwały acz spektakularny pożar. Goście byli zachwyceni, zwłaszcza że nie co dzień można obejrzeć pokaz gotowania na żywo a zaraz potem uraczyć się daniem przygotowanym specjalnie dla siebie. Ja wybrałem przegrzebki i krewetki na ostro z groszkiem cukrowym i kolendrą i wybrałem bardzo dobrze, bo danie okazało się wyborne – pełne smaku i harmonijne.
Najbardziej zaskoczyła mnie rzadko spotykana delikatność marynowanej w maślance i ziołach jagnięciny z grilla oraz nieznane mi do tej pory smaki wędzonych owoców: arbuza, gruszki i ogórka. Zjadłem je w formie sałatki, do której kucharz dodał nieco wędzonej siei i parę kropel balsamico.
Kolację zakończyłem mistrzowską panna cottą z sosem wiśniowym oraz kawałkiem ciasta owocowego z pięcioma dokładkami absolutnie przebojowego sosu karmelowo-śmietanowego. Do tego wypiłem filiżankę kawy, którą wzorowo zaparzono w lśniącej ręcznej maszynie. Napar był mocny, ale nieprzepalony, miło aromatyczny i elegancko meandrujący w kierunku przystojnej czekolady, słowem godny najbardziej wybrednego kawosza.
Cucina jest już otwarta dla szerokiej publiczności. Ci, którzy zechcą spróbować przysmaków Ernesta Jagodzińskiego, mogą wybrać się do City Park i to nie tylko na elegancką kolację czy na mniej zobowiązujący lunch, ale i na śniadanie, bowiem właściciele planują otwierać lokal już we wczesnych godzinach porannych.
Jednym słowem „restauracja pełną gębą”. Oby takich przybytków było więcej. Ja jednak, nie będąc fanem restauracji i jedzenia gastronomicznego pokuszę się o krytykę tego, co krytykuje od samego początku. W Polsce, w Poznaniu, otwiera się restaurację o włoskiej nazwie, serwującej włoskie produkty lub dania różnych kuchnii, zapominając o kuchnii lokalnej lub produktach lokalnych. Widać tutaj kompleksy osób to tworzących, bo jak wiadomo, „zagranica jest cacy, Polska jest be”. Czyli jadąc do Dubaju lub Doha, nie spotkam restauracji o nazwie arabskiej, serwującej luksusowe produkty z Zatoki Perskiej tylko potrawy kuchnii światowej, oparte o produkty z Włoch, Francji czy innych „kulinarnych potęg”??? Oj, chyba się mylę.
Znaczy to, że na normalność będziemy musieli poczekać jeszcze 10-20 lat dłużej niż myślałem. Luksusowe restauracje nazywające się po prostu „kuchnia”, serwujące potrawy z wykorzystaniem Kumpiaka Podlaskiego, Śliwki Dąbrowiackiej, itd to chyba kwestia 50 lat.
Po części zgadzam się z Jakubem, bo sam jestem zdania, że polskie produkty regionalne, lokalne i tradycyjne w końcu powinny być przynajmniej dostępne, a polski rynek gastronomiczny powinien rozkwitać na silnie osadzonych podwalinach polskiej kuchni.
Z drugiej strony trzeba jednak zauważyć, że w kontekście Poznania możemy już mówić o pewnym gastronomicznym porządku. Kaczkę z pyzami można już tam zjeść od dawna i to zarówno w restauracjach położonych w ścisłym centrum, jak i na obrzeżach miasta. Pyry z gzikiem są, zaczynają się pojawiać bułki z metką, a owe wspomniane już tradycyjne pyzy – zarówno w wersji deserowej (z truskawkami i bitą śmietaną), jak i wytrawnej, są dostępne nawet w miejscowych barach mlecznych.
W Brovarni warzą własne piwo (niezłe), na Dębcu (choć nie tylko) wciąż pieką prawdziwy chleb i półfrancuskie szneki, a na robiącym ogromne wrażenie nowym dworcu kolejowym pyszni się ogromne i absolutnie niezaburzone nawet jedną kebabiarnią stoisko z rogalami świętomarcińskimi, które zresztą można też już kupić w cukierniach o wieloletniej tradycji w dworcowym pasażu podziemnym (bardzo przyzwoite).
Miasto setek banków, tysiąca hoteli, międzynarodowych targów, szybkiego tramwaju, kulturalnie i handlowo absolutnie żywe, nowoczesne i prężne, wydaje się gotowe na gastronomiczną ofertę wykraczającą poza ugruntowaną typowość.
Wielu zgrzyta na to zębami, ale Poznaniakom bliżej do Berlina niż do Warszawy, co widać w mieście na każdym kroku i to nie od dziś.
Obserwując kawiarniano-restauracyjny ruch i gwar na poznańskiej starówce, pomyślałem sobie kiedyś nawet, że Poznań to „miasto na wysokich obcasach”, których stukot elegancko miesza się z dyskretnym chrząkaniem pań w eleganckich płaszczach i panów w charakterystycznych poznańskich futrzanych czapkach.
Słowem Poznań jest gotowy na szerszą ofertę gastronomiczną, taką właśnie na „wysokich obcasach” – z pomysłem, fachową obsadą, słowem na europejskim poziomie – i to w dobrze pojętym tego słowa znaczeniu.
Tak jak napisałem poniżej, Poznań jest mi obcy, dużo bliżej mi do Wrocławia czy nawet Krakowa, do którego, z Lublina jest 2-3 godziny jazdy. Nie wiem o co chodzi z tym „byciem bliżej Berlina niż Warszawy”. Poznań to miasto z silnymi tradycjami niemieckimi, ale dużo bardziej polskie niż taki Wrocław/Breslau, miasto kompletnie zniemczone. Nie uważam, by bycie bliżej Berlina, które, moim zdaniem jest mało ciekawe, w porównaniu do innych miast niemieckich miało świadczyć o czymś lepszym. Nie mieszajmy gospodarki do kulinariów, tak jak napisałem poniżej, Wielkopolska to region z silnymi tradycjami kulinarnymi, dowrównujący Lubelskiemu, ale potrafiący te tradycje lepiej promować. Duża w tym rola historii i innych czynników, dzięki którym mieszkańcy sa bardziej przedsiębiorczy, bardziej skłonni do zakładania kooperatyw czy czerpania dobrych wzorców z zagranicy. Lublin ostatnimi czasy również mocno się promuje kulinarnie, ale zdecydowanie za słabo, w stosunku do swojego potencjału, jako stolicy regionu o tak potężnych, bo nie tylko polskich, żydowskich czy ukraińsko-białoruskich, tradycjach kulinarnych.
Czy można mieć pretensje do wielbłąda, że nie jest koniem? A do Syrenki, że nie może być Jaguarem? Podobnie Jak Cucina nie będzie przybytkiem kuchni lokalnej, bo nią nie jest, nie będzie.
Nie zgadzam się z przedmówcą, jak widać w Poznaniu nie był nigdy lub kilka lat temu przejazdem- zagryzając makaron na Dworcu w nieistniejącym już tam barze Avanti. W Poznaniu istnieje kilka niezłych knajp serwujących bezpretensjonalne dania kuchni wielkopolskiej: Pyra Bar, Metka, Zagroda Bamberska, Antrejka itd, itp. Proponuję kupić bilet i odwiedzić Poznań, bo może się okazać, że kulinarna jazda po mapie li tylko palcem, ośmiesza tego kto feruje kulinarne wyroki nie mając pojęcia o czym mówi.
To chyba nie do mnie te pretensje, bo ja nic złego o Poznaniu nie napisałem. Daleko mi do Poznania, dużo bliżej do Wrocławia, chociaż to podobna, odległość geograficzna, ale koneksje rodzinne, zupełnie inne. Poznań, pod względem kulinarnym, tak jak cała Wielkopolskę bardzo szanuję, obok Krakowa, to jedyne miasto w Polsce mające zarejestrowany swój regionalny produkt. Wielkopolska, obok Pomorza, Podkarpacia i Lubelszczyzny to region o największych, moim zdaniem tradycjach kulinarnych, ale muszę przyznać, że Wielkopolanie potrafią swoje tradycje promować, w odróżnieniu od mieszkańców Lubelskiego, niestety.
Ach, Pascal!!!!!!
Czytając czuje się te wyjątkowe smaki, miam, miam…..
I pomyśleć, że właśnie się wyprowadziłam z Poznania… >_>
„Miasto setek banków, tysiąca hoteli, międzynarodowych targów, szybkiego tramwaju, kulturalnie i handlowo absolutnie żywe, nowoczesne i prężne” – ale pojechałeś kolego 🙂
A co do samej restauracji – o ile menu może zachęcać, o tyle karta win delikatnie mówiąc ociera się o sztampę i jeśli jej twórcą był legendarny pan Ernest, no to akurat tu się nie popisał i łyknął hurtem ofertę PWW jak leci. Można i tak – zjeść w Cucinie, a na ciekawe wino iść po sąsiedzku do Mielżyńskiego…