Berliński Zillemarkt – kolacja z duchami

Na kolację w staroberlińskim stylu wybrałem się do szczycącej się ponadstuletnią tradycją restauracji Zillemarkt. Urządzono ją w secesyjnej stylistyce Zille-Milljöh, pojęcia związanego z berlińskim litografem z przełomu XIX i XX wieku, Heinrichem Zille, który z właściwą sobie spostrzegawczością portretował życie współczesnych mu berlińczyków. Termin Zille-Milljöh określa prześmiewczy, nieco sarkastyczny styl twórczości artysty, a przetłumaczyć go można jako „środowisko życia Heinricha Zille”.

W restauracji Zillemarkt klimat owego środowiska przetrwał doskonale. Obecnym właścicielom udało się zachować oryginalną fasadę restauracji, kamienną posadzkę, dekoracyjny witrażowy sufit, stare meble, ogromny bar z półkami niczym ze starej apteki oraz wbudowany w drewnianą ścienną boazerię gigantyczny portret cesarza Wilhelma, ukradkiem zerkającego na salę zapełniającą się wieczorami do ostatniego stolika.

Duch Heinricha Zille obecny jest w restauracji na każdym kroku, także w menu, które ma przypominać staroberliński periodyk ilustrowany rycinami artysty. Między humorystyczne obrazki wciśnięto kulinarne propozycje na przekąski, zupy, dania główne i desery. Zdecydowana większość ściśle nawiązuje do tradycji kulinarnej starego Berlina, zresztą niezwykle bliskiej także i polskiemu podniebieniu, bezpodstawnie oszukiwanemu, że chleb ze smalcem, golonka i wieprzowe klopsy to trzon tradycyjnej kuchni polskiej.

Chleb, smalec i musztardę podano mi na początek, aby umilić lekturę karty i uspokoić nieco strapiony pustką żołądek. Pomyślałem, że Heinrich Zille pewnie od razu zamówiłby kufel miejscowego Zillebräu Original. Taki kufel zamówiłem sobie też i ja, zwłaszcza że to piwo warzone specjalnie dla tej restauracji przez jeden z okolicznych browarów. Piwo okazało się całkiem niezłe, miało solidną pianę, było wyraziście chmielowe, a na dodatek już po chwili zaskakiwało figlarnymi owocowymi smakami wynurzającymi się znienacka z chmielowo-słodowej toni.

Cóż jeszcze zamówiłby Zille? Gołąbki? Pieczoną kiełbasę? Golonkę z musztardą? A może plaster kesslera albo wieprzowe klopsy? Niewykluczone, że gdyby zechciał ugościć cesarza Wilhelma, zamówiłby wszystko razem w postaci zestawu, który polecają tutaj jako Berliner Allerelei. Do tego dokładają jeszcze berlińską currywurst, pieczone ziemniaki, duszoną kapustę i puree z groszku.

 

Gdyby Berliner Allerelei okazał się jednak niewystarczająco cesarski, w karcie jest jeszcze Zickenschulzes „Miljöhplatte”, zestaw równie bogaty, dobry na przystawkę, w którego skład wchodzą zimne nóżki, pieczeń ze schabu, metka, klops, szynka, serek harceński, musztarda, sałatka ziemniaczana, ogórek konserwowy, smalec, pieczywo i małe piwo. Uf, pojemnymi żołądkami cieszyli się dawni berlińczycy, choć autorzy menu uczciwie przyznają, że taki zestaw starczyłby jednemu na cały tydzień.

Nie miałem ochoty mierzyć się z aż tak ogromną ilością wieprzowiny, postanowiłem więc skomponować sobie zestaw lżejszy. Na początek zamówiłem Alt-Berliner Kartoffelsuppe – berlińską zupę kartoflaną. Była aksamitnie ziemniaczana z mocnym jarzynowym tłem i dyskretnym akcentem wędzonego boczku.

Następnie zjadłem Berliner Bouletten mit Kartoffelsalat – klopsy berlińskie z sałatką ziemniaczaną, chyba jeden z najbardziej oczywistych berlińskich klasyków. Mimo że danie było wyjątkowo proste i można by założyć, że okaże się nudne, wszak wieprzowe klopsy jada się w Polsce na co dzień, zachwyciłem się nim od pierwszego kęsa. Klopsy były naprawdę pyszne, finezyjnie doprawione, o delikatnej konsystencji – najpierw podsmażone, potem podduszone. Genialnie komponowały się z ziemniaczaną sałatką z winegretem, który w moim mniemaniu sprawdza się w ziemniaczanych sałatkach znacznie lepiej niż częściej w nich spotykany majonez.

Po daniu głównym poczułem się wyraźnie syty, ale deseru nie mogłem sobie odmówić, zwłaszcza że w karcie znalazłem Rote Grütze – duszone we własnym soku owoce ogrodowe podane z sosem waniliowym.

Owocowy deser doskonale zwieńczył moją berlińską kolację. Była nie tyle wielce smaczna, ile wielce godna, bo przecież zjedzona w towarzystwie ducha berlińskiego artysty i pod czujnym okiem cesarza Wilhelma.

Mi smakowało, duchowi i cesarzowi pewnie też, choć gdy zapytałem, nie odpowiedzieli.

  1. Najlepsze zawsze byly maliny i jagody ale koniecznie jeszcze na sos kawaleczki galaretek robione tylko domowym sposobem czasami jeszcze teraz robie te pysznosci jak przyjezdzaja dzieci mojego brata Czy nie mamy sie czym chwalic!!!Tak tylko jakos nikt nie chce tego robic… slinka cieknie na taki deser…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―