W drodze do Berlina

Och, ta nieznośna kulinarna nowoczesność. Wyziera zewsząd, a w szczególności z telewizyjnego ekranu. Nacierającego kostkami rosołowymi pierś z kurczaka Marco White znają już chyba wszyscy. Ba, pomysł nacierania zyskał nawet grono swoich wyznawców, także wśród bloggerów mieniących się miłośnikami kulinarnej tradycji. Niedawno reklamy wykreowały kolejnego kucharza, tym razem zapewniającego o wyjątkowości karkówki w coli, jeśli tylko dodać do niej odpowiedni proszek. Obrazki to nieciekawe, więc gdy dowiedziałem się, że Amerykanie wystrzelili w kosmos swój nowy łazik, postanowiłem i ja się gdzieś wystrzelić i choć na chwilę odpocząć od tej kulinarnej mizeroty.



Mój wybór padł na Berlin, zwłaszcza że już od dawna planowałem ustalić, czy w mieście nowoczesnych wieżowców pozostały jeszcze ślady dawnej berlińskiej kuchni. Podróż miała być sentymentalna, nie mogłem jej zatem odbyć ani samolotem, ani autobusem, ani samochodem. Należało wybrać się do Berlina pociągiem i to po linii dawnej Pruskiej Kolei Wschodniej łączącej Królewiec z Berlinem, po której na przełomie wieków XIX i XX kursował Nord-Express. Dziś jest to drugorzędna linia kolejowa, w Polsce kursują po niej pociągi Przewozów Regionalnych, a od granicy w Kostrzynie połączenie obsługuje Niederbarnimer Eisenbahn. Podróż miała zabrać ok. 7,5 godziny, a po drodze czekało mnie pięć przesiadek. Ponieważ linia kolejowa jest prosta jak strzała, przesiadki ograniczały się do przejścia z jednej strony peronu na drugą. Poszczególne ogniwa połączenia były ze sobą bardzo dobrze skomunikowane, wszystko rozplanowano jak w pruskim terminarzu, postanowiłem zatem kupić bilet.

Nie wiedziałem, czego się spodziewać po wagonach Przewozów Regionalnych, a ponieważ cena biletu wyniosła 36 zł, nie oczekiwałem wiele. Tym bardziej było mi miło, gdy wszystkie pociągi na trasie okazały się nowoczesnymi szynobusami z doskonale działającym ogrzewaniem i ładną toaletą. Kolejne ogniwa połączenia oczekiwały na siebie z zaskakującą cierpliwością, tak jakby ktoś w centrali faktycznie zakładał, że to dalekobieżne połączenie kolejowe, a nie zestaw połączeń regionalnych, akurat dobrze skomunikowany również pod potrzeby pasażera podróżującego na dłuższym odcinku. Potoki podróżnych wzorowo przemieszczały się z jednego szynobusu do kolejnego, a gdy wszyscy weszli, szynobus ruszał bez zbędnej zwłoki. Oczekiwał nawet szynobus kolei niemieckich w Kostrzynie, co szczególnie mnie zaskoczyło. Skoro jednak tego dnia na pokładzie znajdował się Gastrokritiker, czyli ja, nie mogło być inaczej.

W Chojnicach miałem 20 minut na rozprostowanie kości, zaplanowałem zatem, że zjem tam lunch. Jednak nie tylko nic nie zjadłem, ale nawet nie napiłem się kawy, bo na ogromnym i pełnym ludzi dworcu w Chojnicach nie działa żadna restauracja, nie ma tam nawet automatu z kawą. Sam dworzec wygląda jak dom strachu, a jedyną formą relaksu dla oczekujących na pociąg jest palenie papierosów tam, gdzie wolno i tam, gdzie nie wolno, choć właściwie nie wiadomo, gdzie wolno, bo porozwieszane na każdym kroku znaczki świadczą, że w zasadzie nigdzie nie wolno.

Szynobus z Chojnic ruszył o czasie, ale już w Lipce Krajeńskiej doznał dwudziestominutowego opóźnienia, oczekując na inny opóźniony szynobus jadący z przeciwka i zajmujący jedyny dostępny tor. Skutkiem tego wszystkie kolejne ogniwa połączenia odjeżdżały ze swoich dworców z opóźnieniem. Pasażerowie jednak byli zadowoleni, no może poza egzaltowaną panią w beżowych kozakach na dużym korku, która z nieskrywaną irytacją przestępowała z jednej nogi na drugą, w oczekiwaniu na zwolnienie toalety przez osobę niepokojąco długo ją zajmującą. Gdy skład zbliżał się do stacji w Kostrzynie, a szansa na opróżnienie pęcherza zdawała się znikać z każdą sekundą, został wezwany kierownik pociągu. Po odbarykadowaniu drzwi pomieszczenia toaletowego oczom pasażerów ukazali się się dwaj zawstydzeni młodzieńcy w wełnianych czapkach, którzy dopuścili się podróży bez ważnego biletu.

Pociąg dojechał jednak już na stację, więc pani w kozakach zmuszona była przemieścić się do ostatniego szynobusu na trasie. Zanim dała krok na pokład, została otoczona przez przedstawicielki drobnej przedsiębiorczości dysponujące biletami zbiorowymi, zwane przez kostrzynian „babciami biletowymi”, kompletującymi swoje grupy i oferującymi podróż do Berlina na te właśnie zbiorowe bilety po korzystnej cenie 4 euro od osoby. Pani w kozakach skorzystała z okazji, podobnie jak większość innych pasażerów, zresztą nie chciała tracić czasu na zbędne dyskusje, by jak najszybciej znaleźć się w wolnym wucecie.

W Berlinie przesiadłem się do pociągu szybkiej kolejki, by po chwili znaleźć się w dzielnicy Charlottenburg, gdzie znajdował się mój pensjonat. Już krótki spacer po dzielnicy zwiastował niejedną okazję na doświadczenie kulinarnego klimatu starego Berlina. Stare knajpy i klimatyczne restauracje mieszały się z nowoczesną ofertą gastronomiczną i tętniły życiem mimo późnej pory. Zerknąłem przez okna do kilku ciekawszych miejsc – tu ogromny portret Cesarza Wilhelma, tam stara rycina zamku w Królewcu z pomnikiem Bismarcka, ówdzie rycina starego Gdańska.

Oho, będzie klimatycznie!

    • Jedzenie będzie, ale ponieważ dobre jedzenie potrzebuje trochę oprawy, to na początek jest oprawa.
      W kolejnych odcinkach zjem na berlińskim targu, odwiedzę starą halę targową, gdzie będę jadł berlińskie wypieki, posiedzę w knajpach, gdzie napiję się lokalnego piwa i odwiedzę berlińską restaurację o ponad stuletnich tradycjach. Będę też pił dziwaczne młode niemieckie wino.
      Będzie zatem tak, jak napisałem w zakończeniu – klimatycznie.
      Zapraszam już dziś.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―