Miałem okazję próbować ostatnio kilku skandynawskich smakołyków: serów z Norwegii, dorsza z Islandii i śledzi ze Szwecji. Nosiłem się z zamiarem napisania o nich już od pewnego czasu, aż w końcu przeczytałem felieton Szymona Hołowni, w którym natrafiłem na zgrabną myśl, iż „kto popsuł powietrze w salonie, winien umieć przeprosić”. Sentencja odnosiła się co prawda do postaci Nergala, bohatera felietonu, ale mi natychmiast przypomniały się owe skandynawskie przysmaki, szczególnie szwedzki kiszony śledź.
Z tym specjałem wiąże się przypadek pewnej mieszkającej w Niemczech Szwedki, która jadanie kiszonych śledzi upodobała sobie szczególnie. Mimo że przysmakiem z rodzinnych stron raczyła się we własnym mieszkaniu, zapach, a może raczej fetor, jaki roznosił się po kamienicy za każdym razem, gdy otwierała konserwę, był tak nieznośny dla sąsiadów, że doprowadzili oni do eksmisji Szwedki z kamienicy.
Nie ma co się łudzić, przeprosimy nic by tu nie dały, bo surströmming, ów szwedzki kiszony śledź, zaliczany jest do najbardziej cuchnących produktów spożywczych na świecie. Ten, kto nie miał okazji go spróbować, może sobie tylko wyobrazić, jak może pachnieć ryba złowiona wiosną, fermentująca dwa miesiące w beczkach, a kolejne kilka w konserwie. We wrześniu, gdy kiszone śledzie trafiają do szwedzkich sklepów, konserwy są już bardzo niebezpiecznie wybrzuszone, co w tym przypadku świadczy bardzo dobrze o jakości produktu: kiszenie się powiodło, gazy rozpierają puszkę, można jeść.
Takiego właśnie śledzia jadłem. Dostałem go we wzorowo napuchniętej konserwie. Kierując się zalecaniami miłośników tego przysmaku, konserwę wyniosłem do ogrodu i tam ostrożnie otworzyłem. Eksplozji nie było, a jesienny wiatr poniósł zapach nad domostwa sąsiadów i bez żadnej wątpliwości skłonił ich do natychmiastowej inspekcji domowych instalacji sanitarnych. Ja tymczasem wyjąłem surströmminga z konserwy, tuszki rozłożyłem jak należy, usunąłem wnętrzności, ujawniłem czerwone rybie mięso, posiekałem je na kawałki i ułożyłem na kromce razowca. Dodałem odrobinę cebuli i pospiesznie zjadłem. Przez dłuższą chwilę pozostałem w głębokim osłupieniu. Nie przewidziałem kieliszka zimnej wódki do popicia, a to błąd. Szwedzi kiszonego śledzia obowiązkowo popijają wódką, która swoją ostrością z surströmmingiem harmonizuje.
Dorsz z Islandii nie był aż takim skandalistą, choć jego zapach z pewnością też nie może pozostawić obojętnym. Otrzymałem go w formie sztokfisza, czyli suszonego fileta. Można go długo przechowywać, ale pod warunkiem, że ukryjemy go w hermetycznym pudełku. W przeciwnym razie musimy zaakceptować przenikliwy rybi zapach w każdym zakątku domu i denerwujący jazgot rozszalałych much gotowych ponieść wszelkie ryzyko, byle tylko upoić się choćby i samym tylko aromatem. Sztokfisz jest doprawdy bardzo smaczny, w szczególności gdy namoczyć go w wodzie albo mleku i usmażyć potem na maśle. Doskonale sprawdza się też jako element zapiekanek i farszu do jesiennych warzyw. W tej formie zasmakował mi szczególnie.
Norweskie sery były dwa, oba z serwatki. Jeden z nich to Flotemysost – z dodatkiem krowiego mleka i śmietanki, drugi zaś to Gudbrandsdalsost – z dodatkiem mleka koziego i krowiego. Oba sery łączy niespotykany brązowy kolor, zaskakująco słodki smak i brak jakichkolwiek oznak dojrzewania. Żaden nie ma dziurek ani skórki. Zarówno Flotemysost jak i Gudbrandsdalsost są słodkie jak kajmak i z powodzeniem mogłyby być dodawane do słodkich wypieków. Zresztą tak właśnie jada się je w Norwegii. W czasie Bożego Narodzenia plastry koziego sera z doliny Gudbrand podaje się z pikantnym ciastem owocowym. Cóż za melanż!
Śledzie, dorsze i sery są doskonale znane w Polsce, ale przygotowane na modłę skandynawską potrafią porządnie zaskoczyć i zdecydowanie zarysować zręby kuchni ludów Północy, o której w Polsce nie wiadomo wiele więcej nad to, co proponuje szwedzki sklepik w Ikei.
A nie tylko klopsikami z borówkami i marynowanym łososiem Skandynawia stoi.
Ale to osłupienie po śledziu było objawem zachwytu czy wręcz przeciwnie? 🙂
Gdzie można dostać te sery?
Krótko mówiąc ten śledź to nie był smakołyk moich marzeń 🙂
Sery można dostać w Norwegii, ale uczulam, że to bardzo specyficzne sery. Naprawdę można je pomylić z bardzo tłustą krówką o smaku kozy, więc właściwie kózką 🙂
Po śledzie jest bliżej, jesienią są w każdym sklepie w Szwecji. Do Ystad można wybrać się ze Świnoujścia, jak najbardziej, ale ja polecam nowe i wielce przyzwoite promy Steny z Gdyni do Karlskrony. Nocą w jedną stronę, nocą w drugą, a cały dzień na miejscu. Można pozwiedzać, zaopatrzyć się w przysmaki, a podczas podróży miło spędzić czas na morzu. Robię tak czasem, bo mam blisko. Bliżej niż choćby do Stolicy, a podróż o wiele milsza
🙂
Ja ostatnio badałem temat szwedzkich produktów tradycyjnych, ale nigdzie Polsce ich raczej nie znajdziemy. Nie pozostaje nic innego jak poszukać sobie producentów i samemu coś zamówić przez internet.
Polecam zacząć od strony Europejskiej Sieci Dziedzictwa Kulinarnego:
http://www.culinary-heritage.com/regions.asp
Z odrobiną szczęścia da się znaleźć producenta ze stroną po angielsku/niemiecku, od którego da się coś zamówić.
Można oczywiście wsiąść na prom i poszukać tych serów w Ystad albo Malmoe.
Będąc w Japoni, zostałem zaproszony do
znanego japońskiego muzyka chopenisty, na późny obiad. Zaczął się od zupy, którą wniosła do salonu jadalni pani domu, w tradycyjnym stroju, wykonując przed nalaniem zupy jakiś dziwny taniec. Dowiedzieliśmy się również, że „zupa” gotowana była od dwóch tygodni, specjalnie na cześć gości z Polski. I że jest to tradycyjna, rzadko gotowana potrawa. Nie pamiętam nazwy zupki, ale fetor jakim powiało w momencie wniesienia wazy do salonu by powalający. A technologia (wytłumaczył to pan domu za pomocą tłumacza, mając wypisany na twarzy zachwyt gastrozoficzny)
przygotowania potrawy to dwa tygodnie gotowania, dodawania kolejnego składnika, kiszenia ………..i tak na okrągło. W tej zupie, koloru błota żuławskiego, pływały nieokreślone stworzonka, do których smakowania radosnie zachęcano. Oczywiście, odmówienie zjedzenia było by
ogromnym nietaktem, wręcz chamstwem.
Jedyną metodą było wstrzymanie oddechu i krótkimi, szybkimi łykami – „zjadanie”.
Koledzy zastosowali przepijanie sake, co też ja musiałem uczynić, a służyło to jedynie zmyleniu na chwilę powonienia.
No, cóż! Dowiedziałem się potem, że ulubioną potrawą japońskich smakoszy jest między innymi – łożysko z krowy, tuż po akcji narodzin cielaczka. Oglądałem później film o smakach różnych kultur na świecie. Podawano Japończykom wykwintne sery
pleśniowe, na których zapach dostawali torsji. Jestem w stanie wyobrazić sobie zapach śledzików. Natomiast, nie bardzo rozumiem tolerowanie zbombażowanych puszeczek ze śledzikami przez szwedzki sanepid. No, ale o smakach się nie dyskutuje.
Uwielbiam skandynawską kuchnię z jej rybami, owocami morza, pysznymi serami, ale surströmminga nie odważyłam się jeszcze spróbować. Może podczas kolejnej wizyty w Szwecji… 😉 Gudbrandsdalsost najbardziej lubię na razowym pieczywie z dodatkiem dżemu albo na popularnych w Norwegii gofrach – pycha! 🙂